Page 147 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 147
nych. Ponieważ żegluga była dla nas nowością, nie byliśmy przygotowani
na pozostawanie w ciągłym ruchu ani też na chorobę morską, z którą
musieliśmy się zmagać.
Kabiny były małe i ciasne, nieprzyjemnie było przebywać w nich zbyt
długo; śmierdziało tam, a wentylacja okazała się niewystarczająca, co
skłaniało nas do jak najdłuższego pozostawania na pokładzie. Tam jednak
warunki także nie były zbyt przyjemne, ponieważ wielu z nas cierpiało na
chorobę morską i nieustannie zwracało zjedzone właśnie posiłki. Kiedy
mieliśmy szczęście i akurat nie było nam niedobrze, rozmawialiśmy bez
końca o tym, co może nas czekać, co zrobimy i czego się dowiemy już za
kilka dni.
Legenda o Ameryce, goldene medine (złotym kraju), głosiła, iż ulice pły-
nęły tam złotem, wystarczyło tylko zbierać. Wiedzieliśmy, że był to kraj, do
którego Żydzi z Europy Wschodniej uciekali po wybuchu pogromów w XIX
wieku. Z polskich piosenek, czytanek i kronik filmowych wiedzieliśmy także
o tamtejszych drapaczach chmur.
Spędziliśmy cały tydzień na domysłach i wymiotowaniu, po czym które-
goś poranka nasz letarg przerwał czyjś głos, wyjaśniający przez głośniki, że
wkrótce będziemy przepływać obok Statui Wolności. Nie miałem wówczas
pojęcia o jej istnieniu, nie wiedziałem, czym jest ani jakie ma znaczenie
dla imigrantów. Nie przeczytałem jeszcze sławnych słów Emmy Lazarus.
Wiedziałem jednak, że Statua Wolności oznajmia, iż zbliżamy się do brze-
gów Ameryki, a w kilka godzin później znalazłem się w Nowym Jorku.
Jako podopieczni rządu Stanów Zjednoczonych uniknęliśmy biuro-
kratycznych procedur i tłumów na Ellis Island i w Biurze Imigracyjnym.
Zabrano nas specjalnym autobusem do Centrum Dziecięcego na Caldwell
Avenue w Bronksie. Myślałem, że wchodząc tam, będę odczuwał radość;
zamiast tego owładnęła mną obawa i niepokój, czułem się jak podczas ataku
paniki. Gdzie jestem? Co zrobię? Jak będzie wyglądać moja przyszłość?
Na szczęście w całym tym natłoku emocji miałem przy sobie Leona. Tak
jak podczas wojny, jego obecność przy moim boku była ogromnym wspar-
ciem w niedoli i cierpieniu, lecz także w chwilach radości i świętowania.
Centrum Dziecięce nie robiło najlepszego wrażenia – nie było położone
w szczególnie ładnej okolicy i nie wyglądało tak atrakcyjnie, jasno i sło-
necznie, jak to sobie wyobrażałem. Jednak przynajmniej znajdowałem się
na stałym gruncie i nic wokół mnie nie było już w ciągłym ruchu ani nie
wirowało mi pod stopami jak podczas podróży przez ocean.
147