Page 153 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 153

nasze LeCoultre’y. Myślał, że nie wiemy, co robi. Zachowywał się obraźliwie
            i protekcjonalnie, obaj z Leonem to wyczuliśmy.
               Zrobiliśmy dyplomy w gettach i obozach. Doskonale znaliśmy wartość
            naszych zegarków. Przybywając do Stanów, nie mieliśmy ze sobą pieniędzy,
            lecz przed wyjazdem zdobyliśmy te zegarki, naszą najcenniejszą własność,
            jako awaryjny fundusz na przyszłość. Wcześnie, jeszcze w „Kanadzie”,
            nauczyliśmy się, ile takie zegarki są naprawdę warte... były warte nasze
            życie. Jakże obraźliwie zachował się ten „szanowany” lekarz, proponując
            nam coś takiego! Tak, odmówiliśmy mu grzecznie, ale wewnętrznie cały
            się gotowałem. Sprawa zegarków i incydent piżamowy, które wydarzyły
            się tuż po naszym przyjeździe do Atlanty, wywarły na mnie trwałe wraże-
            nie. Było to wyraźne ostrzeżenie przed tym, z czym Leon i ja mieliśmy się
            zmierzyć w tym naszym nowym kraju.
               Życie w Atlancie było – mówiąc oględnie – kolorowe. Po kilku tygodniach
            w Nowym Jorku przyzwyczailiśmy się do integracji rasowej, a po Holokau-
            ście wiedzieliśmy dokładnie, co oznacza bycie „innym”. Obserwowanie
            segregacji rasowej na Południu było niezręcznym, dziwnym i niezrozumia-
            łym doświadczeniem. Przenikała ona każdy aspekt życia w Atlancie. Czarni
            musieli siedzieć z tyłu autobusu; były specjalne szkoły, toalety i źródełka
            z wodą pitną dla „kolorowych”; w restauracjach oddzielano czarnych od
            białych. Segregacji podlegał nawet sport.
               Prawie każda zamożna biała rodzina miała „murzyńską” pomoc domową,
            a także kucharkę, którą uważano praktycznie za członka rodziny i pozwa-
            lano jej jeść i pić z tych samych naczyń i szklanek co biali. Stanowiło to dla
            mnie niewytłumaczalną sprzeczność. Wydawało się jednak, że obie strony
            akceptują tę niespójność w traktowaniu.
               Najwyraźniej istniał jeden standard dla życia prywatnego i zupełnie
            inny dla życia publicznego. Doświadczyliśmy tej dychotomii w naszym
            pięknym nowym domu, gdzie kolorowa służąca gotowała i podawała do
            stołu w białym gospodarstwie. Z zewnątrz wszystko wydawało się piękne,
            ale coś było bardzo, bardzo nie tak.
               W krótkim czasie obaj z Leonem zorientowaliśmy się, że pomimo pięk-
            nego otoczenia coś tam „śmierdzi”. Z jakiegoś powodu mieliśmy bardzo
            niewiele osobistego kontaktu z rodziną, która przyjęła nas do swojego
            grona. Nie było ciepła, nie było pomiędzy nami rozmów ani interakcji.
            Chociaż jedliśmy razem kolację, nasi gospodarze rzadko się do nas odzy-
            wali, a po posiłku od razu szliśmy do naszego pokoju. Nie mieliśmy dokąd


                                                                         153
   148   149   150   151   152   153   154   155   156   157   158