Page 137 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 137
bardzo chora i została przydzielona do transportu wysyłanego do Szwecji.
Renia miała jej towarzyszyć, ponieważ Szwedzi nie chcieli ich rozdzielać.
Był to rzeczywiście prawdziwy cud, lecz wiązała się z nim sytuacja
jak z Paragrafu 22. Statek do Szwecji oficjalnie odpływał następnego
dnia z Bremy. Jeśli chcieliśmy zdążyć, musieliśmy jechać całą noc.
Jednocześnie Joemu udało się zlokalizować w Bergen-Belsen kuzyna. Zade-
cydowaliśmy, że Joe i Jack zostaną w Belsen, a ja i Leon pojedziemy do Bremy.
Przed rozpoczęciem całonocnej podróży do Bremy musieliśmy otrzy-
mać dokumenty od władz brytyjskich. Zgłosiliśmy się do dyżurnego ofi-
cera, wyjaśniliśmy naszą rozpaczliwą sytuację i poprosiliśmy o niezbędne
pozwolenie na podróż. Była to zwykła ludzka prośba i nie spodziewaliśmy
się żadnych problemów, lecz myliliśmy się. Oficer był twardogłowym kapi-
tanem brytyjskiej żandarmerii wojskowej i wielkim służbistą. Powiedział
nam, że nie wyda pozwolenia, gdyż „późno znaczy za późno” i musimy
poczekać do jutra.
Robiliśmy co w naszej mocy, aby przekonać go do zmiany zdania, lecz
pozostał głuchy na nasze błagania. W końcu w desperacji poinformowałem
go, że pojedziemy do Bremy niezależnie od tego, czy dostaniemy przepustkę,
czy nie. Oficer ze spokojem uprzedził nas, że jeśli zostaniemy zatrzymani
przez brytyjską żandarmerię, trafimy do aresztu, ale było nam to obojętne.
Ruszyliśmy w drogę i we wczesnych godzinach porannych dotarliśmy na
miejsce, gdzie ku swemu przerażeniu odkryliśmy, że transport do Szwecji
odchodzi teraz z Lubeki, nie z Bremy. Ruszyliśmy więc do niedalekiej Lubeki.
Kiedy o świcie dojechaliśmy do celu, rozpytaliśmy ludzi i dowiedzieliśmy
się, że nasze siostry są w szpitalu, gdzie oczekują na transport jutro rano.
Skierowaliśmy się prosto do szpitala, aby je odnaleźć. Na miejscu pielę-
gniarka pokierowała nas do łóżka Daszy i po tak długim czasie byliśmy
znowu razem... lecz nie na długo.
To, co pozostało z Daszy, leżało pod cienkim kocem. Tylko skóra, kości
i oczy. Nigdy nie zapomnę jej oczu. Kiedy usłyszała nasze głosy, otworzyła
je szeroko i wyszeptała: „To cud... Roman i Leon, jesteście”.
Z całą siłą, na jaką mogła się zdobyć, trzymała nas za ręce, ciągle powta-
rzając nasze imiona i mówiąc w kółko: „Wiedziałam, że was zobaczę”.
Pragnąłem zapłakać ze szczęścia, lecz zamiast tego łkałem ze smutku
i rozpaczy.
Nasze ponowne spotkanie zapadło mi głęboko w duszę, ale nie mogłem
okazać jej swoich sprzecznych uczuć. Radość, że widzimy ją żywą, mieszała
137