Page 105 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi. Roman Kent "Jedynym wyjściem była odwaga".
P. 105

tym bardziej kapo delektował się tym, co robił.
               Krzyki owych ofiar stanowiły stały element obozowego gwaru. Z tego,
            co do tej pory widziałem, wynikało, iż muszę stać się tak niewidzialnym,
            jak to możliwe, jeżeli pragnę przeżyć.
               Kapo, blokowi i ich niemieccy zwierzchnicy nieustannie wynajdowali
            nowe tortury. Któregoś dnia widziałem więźniów zmuszonych do robie-
            nia pompek, dopóki nie padli z wyczerpania. Kiedy jeden z nich zemdlał,
            ocucono go zimną wodą i kazano kontynuować.
               Najgorsze było patrzenie na twarze oprawców, którzy uśmiechali
            się i niewątpliwie rozkoszowali się sytuacją. Jeżeli podczas liczenia
            ktoś z jakiegokolwiek powodu – albo i bez powodu – zdenerwował
            kapo, bywał zmuszany do stania na baczność w nieskończoność.
            Latem człowiek piekł się w bezlitośnie palącym słońcu. Zimą, albo gdy
            tylko temperatura spadła poniżej zera, było to szczególnie nieznośne
            i wyniszczające, ponieważ nie mieliśmy odpowiedniej odzieży ani butów
            chroniących przed polską zimą – odmrożenia i ekstremalne wyczerpa-
            nie, będące skutkiem owych maratonów wytrzymałości, bardzo szybko
            zabijały więźniów.
               Owe przykłady zimnego okrucieństwa stanowiły treść moich dni.
            Instynktownie chciałem pomóc ofiarom albo interweniować, aby zapo-
            biec rozlewowi krwi, lecz groźba natychmiastowej śmierci – lub, co gor-
            sza, powolnej agonii podczas bicia – była wyjątkowo skuteczna. Mogliśmy
            pomagać sobie jedynie po kryjomu. Jeśli ktoś był w stanie stać prosto,
            lecz nie dałby rady dojść o własnych siłach na Appellplatz, chroniliśmy
            go przed upadkiem na ziemię i podtrzymywaliśmy go na tyle tylko, iż
            wydawało się, że idzie, tak aby kapo nie zauważyli, jak się słania.
               Z krzykami ofiar wywołanymi okrucieństwem naszych opiekunów
            często mieszały się strzały i głuchy dźwięk otwierających się zapadni na
            szubienicy. Szubienicę ustawiano zawsze tak, że widać ją było z naszego
            baraku. Patrząc wstecz, rozumiem, że te bezpośrednie metody zabija-
            nia były humanitarne w porównaniu ze wszystkim, co działo się wokół
            mnie.
               Nad tym wszystkim wisiał wszechobecny dym z żydowskich dusz
            wydobywający się z kominów. Spowijająca obóz biało-błękitna, cuch-
            nąca mgiełka stale przypominała nam, że krematoria na nas czekają.
            Smród palących się ludzkich ciał przenikał wszystko przez dwadzieścia
            cztery godziny na dobę i nie było od niego ucieczki. Przekraczał wszelkie


                                                                         105
   100   101   102   103   104   105   106   107   108   109   110