Page 57 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 57
Kiedy Chaim i zdrowa córka, Sorka, wrócili z resortu, stół był nakryty, a chore
dziewczyny umyte. Starsza z nich, Balcia, zwlokła się z łóżka na posiłek, a Rywka
rozlała na talerze czerwoną zupę.
– Jak wygląda na ulicy, tatusiu? – zapytała Balcia, leniwie mieszając zupę łyżką.
– Robi się cieplej – odpowiedział z oczami w talerzu.
Sorka karmiła chore siostry. Jej nie trzeba było ciągnąć za język. Chętnie
opowiadała nowiny z ulicy, z resortu. Tylko na pytania o Esterę, która pracowała
razem z nią przy gorsetach, nie miała co odpowiedzieć. – Estera jak Estera –
wzruszała ramionami – Czy ja wiem, trudno z niej coś wyciągnąć.
Chaim nie podnosząc oczu znad talerza, szeptem zapytał Rywkę: – Co sły-
chać w szpitalu?
– Dzięki Bogu nie gorzej – odpowiedziała specjalnie raźnie i głośno. – Kaszel
nie jest już u nich taki głuchy... tylko lżejszy... o wiele lżejszy.
Kiedy wstała, by pozmywać naczynia, a Chaim wszedł do kuchni, opowiedziała
mu o „zaproszeniu na ślub”. Widziała, jak przygryza wargi, aż w brodzie została
mu tylko wąska szpara. Stał tak przy niej, nie odzywając się ani słowem. Ręce
jej się trzęsły przy wycieraniu talerzy. Wyszeptała: – Miej Boga w sercu, Chaimie,
pamiętaj. Jeśli Go na nasze nieszczęście utraciłeś, jesteśmy zgubieni.
– A jeśli to On nas utracił, to co będzie z Nim? – wybuchnął. Wyprostował się
i obiema rękami mocno potarł brodę. – Nie stawimy się! – syknął i wybiegł z domu.
Była zadowolona, że wyszedł. Tutaj by wybuchnął, robiąc przedstawienie przy
córkach. Ona łatwiej to mogła znieść. W końcu była kobietą – mogła się wypłakać
w jakimś kąciku. Dobrze, że Chaim nie płakał. On był jej skałą i jej ostoją. – No
i co, Stwórco świata – mruczała w ściereczkę, którą wycierała i talerze, i oczy.
– Sam powiedz, czy mój Chaim nie dostarcza Ci powodów do dumy? Czy może
nie jest siłaczem twardym jak głaz? Ale, Boże kochany, on cię potrzebuje, bo jak
nie, to się stoczy do piekła... stoczy się jak kamień. Wesprzyj go, Boże kochany...
zrozum go... miej litość...
Chaim wrócił późnym wieczorem. W drugim pokoju, w którym spały chore
dziewczyny, było ciemno. Dochodziły stamtąd ciężkie, charczące oddechy, jakby
w mieszkaniu brakowało powietrza. W kuchni, w której paliła się mała, zaciem-
niona lampka, siedziały Rywka z Sorką i ogrzewały sobie ręce przy brykietach
wypalających się między fajerkami. One też oddychały urywanie i ciężko, w takt
pochrapywania dochodzącego z sąsiedniego pokoju. Sorka też już wiedziała
o „zaproszeniu na ślub”.
Chaim przysiadł przy kuchni i przyłożył ręce do kafli. – Wstąpiłem do Sprze-
dawcy Toffi – powiedział do nich – dziwi się, że jemu z dziećmi jeszcze nie przy-
słali... Spojrzał na dwie kobiety zimnym, spokojnym wzrokiem. – Mówi do mnie
Sprzedawca Toffi: – Każdemu Bóg wyznaczył własną drogę, własne próby. Ja
czekam na moje. Pan pyta, co na razie robię? Wie pan przecież, jak stoi w Piśmie:
„Przygotuj się na tamten świat, jakbyś miał umrzeć jutro, przygotuj się na ten
świat, jakbyś miał żyć wiecznie”. To pasuje jak ulał do naszego życia w getcie. 55