Page 56 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 56

kiedy wszystkie protekcje się kończyły. Kiedy nie można było dłużej wytrzymać
                 z zablokowanymi kartkami na żywność – i też dołączano do sznura wędrowców.
                   Pewnego marcowego dnia listonosz zapukał do drzwi Chaima Pończosznika
                 i wręczył jego żonie Rywce „zaproszenie na ślub”. Była wtedy sama w domu
                 z trzema chorymi córkami. Sorka, średnia córka, jedyna zdrowa, była w pracy
                 w resorcie gorsetów, a Chaim w resorcie słomy wyplatał łapcie dla niemieckich
                 żołnierzy na froncie rosyjskim.
                   Rywka wzięła od listonosza „zaproszenie na ślub” i schowała się z nim w ką-
                 ciku kuchni, żeby chore dziewczyny nie widziały jej z łóżek. Wargi jej się trzęsły.
                 Wpatrywała się w świstek papieru roztargniona, nieobecna. Obracała go na
                 wszystkie strony, jakby czegoś na nim szukała. W końcu schowała go w kredensie
                 pod ceratą. Stanęła przy kuchni i zaczęła mieszać zupę z buraków. Wydawało jej
                 się, że miesza tak w swoim własnym sercu, czerwonym, pokrojonym.
                   Pan Bóg był dla niej dobry. Nie chciał jej zniszczyć, więc nie zesłał jej wszystkich
                 nieszczęść naraz. Najpierw zabrał jej dwóch synów, którzy nie wrócili z frontu.
                 Następnie zesłał chorobę na dwie młodsze córki, które były teraz w szpitalu.
                 Dopiero potem rozchorowały się starsze. I tak stopniowo, krok po kroku, Rywka
                 mogła wytrzymać cierpienia i miała pewność, że to ostatnie nieszczęście z Bożą
                 pomocą też przetrzyma.
                   Bała się tylko o Chaima. Nie ma co, miała oczy i widziała, jak on się gryzie.
                 Miała uszy i słyszała, jak on dyskutuje ze Stwórcą. Tyle w nim było ostatnio pre-
                 tensji i zuchwałości. W jego modlitwach było tyle złości, że nie mogła ich słuchać.
                 Czasami po modlitwie próbowała go udobruchać, szepcząc: Czy przyrównujesz
                 się może do Hioba, Chaimie, że tak mówisz do Boga? Czy nie widzisz, że tobie
                 jest lepiej? Przecież my możemy jeszcze mieć nadzieję. Zobaczysz, wojna się
                 skończy, dzieci wyzdrowieją, chłopcy wrócą... Przecież mamy wielkiego, litości-
                 wego Boga, Chaimie.
                   Potrząsał głową jakby mówił: „Głupia kobieto, od trosk w głowie ci się po-
                 mieszało i nie wiesz, nieszczęsna, co mówisz”. Pojmowała, że jej słowa tylko go
                 uciszają zamiast pocieszać. Ostatnio Chaim dużo milczał. Jeśli już się do niej
                 odzywał, to półgębkiem, nie patrząc jej w oczy. Serce jej się krajało z troski o niego.
                   Mieszała w garnku i modliła się drżącymi wargami: Ojcze w niebie, zmiłuj się.
                 Nie złam go i nie bierz sobie do serca jego zuchwałości. Wiesz przecież, jakie
                 głupstwa człowiek czasem wygaduje, kiedy cierpi. Daj mu siłę. Tchnij w niego
                 ufność. On jest taki wyczerpany, Boże kochany... Wychowaliśmy takie dzieci,
                 takie złote kwiaty, takie jasne dusze... Całe życie Chaima jest w nich, Boże
                 kochany, słodki Ojcze. Stworzyłeś przecież człowieka z tak wielką mądrością...
                 Rozumiesz przecież, że człowiek w potrzebie robi się silniejszy... Ale kiedy tak się
                 dzieje? Kiedy ma wolę walki. Boże kochany, nie zabieraj mu tej woli. Już lepiej,
                 żeby walczył z Tobą, niż żeby stracił wolę... Dlatego Cię proszę... Nie gniewaj się
                 na niego... – Jej łzy wpadały do garnka i gotowały się razem z czerwoną zupą
           54    buraczaną.
   51   52   53   54   55   56   57   58   59   60   61