Page 503 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 503

spiczastej główki. Jego oczy nie były zielone, jak oczy Estery, ani szaroniebieskie,
                    jak Isroela, lecz od dnia narodzin – aksamitno czarne i mongolsko skośne.
                      – Wiesz, do kogo jest podobny? – zapytał Isroel.
                      – Do twojego brata Szolema.
                      Estera leżała w łóżku, czując przy piersi małą, twardawą główkę. Patrzyła
                    na pomarszczoną twarzyczkę wykrzywioną starczym grymasem i przyglądała
                    się wąskim ustom, które nie przestawały szukać i ssać. Patrzyła na małe ręce
                    o cieniutkich palcach zaciśniętych w drobne piąstki i nie mogła uwierzyć, że ten
                    cud narodził się z niej, ku niej, dla niej. Była to prawda, która oszałamiała. I tak
                    jak podczas ciąży nie opuszczało jej wrażenie, że nie stąpa po ziemi, lecz unosi
                    się nad nią, tak teraz wydawało jej się, że uczestniczy w niebiańskim święcie,
                    a jej łóżko jest przepływającą po niebie chmurą.
                      Choć wszystko w niej rwało się na zewnątrz, do sąsiadów, towarzyszy, znajo-
                    mych, by roztrąbić po wszystkich ulicach, że ma syna, trzymała tę dobrą nowinę
                    dla siebie, by zazdrosny świat nie dowiedział się o jej szczęściu i nie rzucił złego
                    uroku. Dlatego też przez długi czas nie ruszała się za próg.
                      We wszystkim zdała się na Isroela, sama zaś nie odchodziła od kołyski. Pra-
                    gnęła tylko jednego: by jej piersi były pełne mleka dla chciwych, małych ust. Miała
                    ochotę trzymać syna na rękach przez cały dzień przyciśniętego do piersi. Gdy
                    podawała mu pierś, jakiś głos w niej zdawał się wołać radośnie do niego: – No,
                    weź, zjedz mnie całą! – Chciała wykarmić go sobą, napełnić swą siłą. Pragnęła
                    rozciągnąć się przed nim, by uczył się chodzić, depcząc po niej.
                      Doktora Lewina przyjmowała z nabożnym szacunkiem, czerwieniąc się
                    i jąkając, jak gdyby się go wstydziła. Nie przyszło jej nawet do głowy, by mogła
                    przypaść do jego ręki i pocałować ją z wdzięczności. Drażniło ją tylko, że doktor
                    Lewin tak mało uwagi poświęcał jej synkowi, a tak dużo jej. Nie wypowiedział pod
                    adresem dziecka ani jednego komplementu, chociaż cały świat widział, że było
                    przepiękne. Wręcz przeciwnie – wydawało się, że ma pretensje do chłopczyka,
                    jak gdyby chciał powiedzieć: – Chłopczysko jak dąb, a matka ledwo zipie... Poci
                    się przy każdym kroku i nie jest w stanie wejść po schodach.
                      Prawdę powiedziawszy doktor Lewin na Esterę również nie patrzył. Gdy złościł
                    się dobrotliwie i przykazywał jej, by położyła się co dzień choć na dwie godziny
                    i wychodziła czasem na świeże powietrze, zdawał się spoglądać gdzieś pomiędzy
                    nią a jej synkiem. Estera była więc trochę rozczarowana tym zupełnym brakiem
                    entuzjazmu z jego strony. Odprowadzała go jednak do drzwi i otwierając je sze-
                    roko, by nie uderzył się o jakiś sprzęt w ciemnym korytarzu, błogosławiła jego
                    kroki.
                      Zaczęli przychodzić goście i Estera nie mogła się od tego wymigać. Sąsiedzi
                    wpadali, by poprawić sobie nastrój, podziwiając ten cud: noworodka w getcie.
                      Ze wszystkich odwiedzających najbardziej lubiła Bellę Cukerman i Berkowicza.
                    Bella pojawiła się pewnego ranka na progu i powiedziała: – Słyszałam, że ma
                    pani małe dziecko. Proszę pozwolić mi popatrzeć. Nigdy jeszcze nie widziałam   501
   498   499   500   501   502   503   504   505   506   507   508