Page 499 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 499

wygodniejszym. Wieczorami pracował już nad kołyską, którą zmajstrował ze
                   starej szuflady i paru kawałków drewna.
                      Dostrzegła, jak nadchodzi i z daleka dała mu znak, by poszedł na górę
                   obejrzeć mieszkanie. Po chwili zszedł na dół i usiadł obok niej. Rozpiął koszulę
                   i dostrzegła krople potu spływające pomiędzy włosami na jego klatce piersiowej.
                   Oboje milczeli i to był kolejny krąg, jaki zatoczyli. Na początku ich wspólnego
                   życia również milczeli. Dopiero później przyszedł czas, gdy dużo ze sobą rozma-
                   wiali, a ostatnio znów nie potrzebowali wielu słów. Estera w swym zaślepieniu
                   radością, oczekiwaniem, planami i marzeniami prawie nie zauważyła, że z rzadka
                   tylko wypowiada jakieś słowo. Czasami była ciekawa, jakie były uczucia Isroela
                   wobec dziecka, które miało się urodzić. On doszedł do tego momentu w życiu
                   poprzez inne doświadczenia niż ona. Był już kiedyś ojcem. Nie widziała jednak
                   sensu w wypytywaniu go o to. Słowa zatarłyby tylko wrażenie, jakie miała, czy-
                   tając z jego twarzy. Była pewna, że wkrótce nadejdzie czas, gdy znów zaczną
                   dużo ze sobą rozmawiać, a słowa ich obojga będą mieszały się z gaworzeniem
                   tego trzeciego – nowo przybyłego.
                       Isroel nie siedział z nią długo. Wkrótce pośpieszył z powrotem do swych zajęć.
                   Odprowadziła go wzrokiem, póki nie zniknął w bramie, po czym wyciągnęła się
                   na trawie i zamknęła oczy. Ziemia była ociężała i senna. Nie poruszało się ani
                   jedno źdźbło trawy. Gałęzie wiśniowego drzewka zastygły w bezruchu. Estera
                   nabrała w garść ziemi i bawiła się nią, przesypując między palcami. Leżały tak
                   oto ramię w ramię: matka ziemia i matka Estera – obie skulone w sobie, obie
                   ciężkie i dojrzałe. Estera leżała z zamkniętymi oczami i wyobrażała sobie swoje
                   dziecko. Była ciekawa, jakie będzie miało włosy. Może będzie to chłopczyk o blond
                   włosach, jak Isroel. Czy też może wda się w jednego z jego braci, na przykład
                   w najmłodszego, Szolema, który zwykł niegdyś wpatrywać się w nią pełnymi
                   oddania oczyma. Była w nich ukryta opowieść o Isroelu, ale ona nie pojmowała
                   jej. A może będą mieli czarnowłosą córeczkę przypominającą Szejnę Pesię lub
                   też dziewczynkę o rudych włosach, która będzie podobna do swej własnej mamy
                   lub do ciotki Rywki. Jakże było to dziwne i fascynujące: tyle możliwości kombinacji
                   dziedziczenia w jednej małej istotce.
                      Estera uśmiechnęła się do siebie leniwie. Jej rozmyślania stały się ostat-
                   nio banalne, ograniczały się do jednego tematu i w najmniejszym stopniu
                   nie dotyczyły otaczającego ją świata. Miała dużo wolnego czasu, ale nawet
                   na myśl jej nie przyszło, by coś przeczytać. Nie miała najmniejszej ochoty, by
                   pójść do organizacji czy na literackie spotkania Wintera, a już na pewno nie
                   interesowały jej żadne wieści – czy to z getta, czy ze świata. Jedyne, na co
                   miała ochotę, było śpiewanie. W jej wspomnieniach wypływały wciąż fragmenty,
                   strzępy głupiutkich piosenek zasłyszanych gdzieś przed laty. Estera czuła się
                   próżna, leniwa i senna. Czekała tylko na jedno – na dzień, w którym będzie
                   leżała, ot tak jak teraz, a małe usteczka będą zaciskały się wokół sutka jej
                   piersi.                                                              497
   494   495   496   497   498   499   500   501   502   503   504