Page 501 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 501

Isroel zostawił Esterę i pobiegł spotkać się z towarzyszami. Tym razem Es-
                   tera nie chciała zostać sama w mieszkaniu. Przyszło jej na myśl, by wpaść do
                   Ejbuszyców. Ostatnio więcej czasu niż z Rachelą spędzała w towarzystwie jej
                   matki, Blumci, która przypominała jej ciotkę Rywkę.
                      Postanowili, że następnego dnia się przeprowadzą. Isroel był cały dzień
                   zajęty i przykazał Esterze, by spakowała rzeczy, a on je wieczorem zawiezie na
                   Lutomierską. Zrobiła, jak jej kazał i chociaż spakowanie ich skromnego dobytku
                   było błahostką i normalnie zajęłoby jej pół godziny, pracowała przy tym cały
                   dzień: parę minut zajmowała się pakowaniem, parę godzin spała, znów parę
                   minut pakowała, znowu spała. Spakowanie każdego drobiazgu okazało się dla
                   niej ogromnym wysiłkiem. Nie gniewała się jednak na Isroela, że nie było go, by
                   jej pomóc. Czyż sama nie pracowała kiedyś dla idei? I czyż nie było ważne to, co
                   robił Isroel? Co robił dla ich dziecka? Oboje chcieli, by dorastało w wolnej Polsce.
                   Jeśli chodziło o politykę, nie było żadnej różnicy zdań między nią a Isroelem
                   w owym czasie. Isroel przyjmował zwycięstwa Armii Czerwonej z entuzjazmem
                   stuprocentowego komunisty i nocami, gdy słychać było kanonadę, oboje – i on
                   i ona – cieszyli się: Nasi!
                      Estera poszła do nowego mieszkania, by tam czekać na Isroela. Dzień był
                   jeszcze gorętszy i bardziej duszny niż poprzedni. Parę razy padał deszcz i grzmiało,
                   lecz dopiero wieczorem powietrze ochłodziło się. Mieszkańcy getta przepływali
                   obok Estery niespokojnymi falami. W powietrzu unosiło się oczekiwanie. Estera
                   podtrzymywała brzuch obiema rękami, jak gdyby chciała ochronić go przed tą
                   radością i napięciem panującymi wokół. Była sama w obcym, pełnym wrzawy
                   świecie. Wszystkim, czego pragnęła w tym momencie, był spokój... i cisza – oraz
                   ręka kogoś bliskiego, kto pogłaskałby ją po głowie. Owładnęła nią tęsknota za
                   ciotką Rywką i gorzkie łzy zaczęły płynąć z jej oczu.
                       Podwórze przy Lutomierskiej przypominało płynący statek, pomiędzy bur-
                   tami którego z zadartymi w górę głowami dreptali ludzie. Wszyscy mieli twarze
                   zwrócone w stronę nieba. Nad gettem rozpościerała się tęcza. Estera spojrzała
                   w kierunku okien swego nowego mieszkania. Może w jednym z nich ukaże się
                   głowa ciotki Rywki? Wydawało jej się przez moment, że jest piątek i ciotka Rywka
                   woła ją: „Esterko, choć na górę umyć i uczesać włosy!”
                      Z klozetu na podwórzu wyszedł młody mężczyzna w okularach. Był to Ber-
                   kowicz. Estera przypomniała sobie, że miał córeczkę. Poczuła, jakby jakaś ręka
                   ciągnęła ją do tyłu, by nie zobaczył, że jest w ciąży. Lecz oto Berkowicz stał
                   już obok niej, trzymając obie ręce w kieszeniach i mrugając krótkowzrocznymi
                   oczami. – Widzi pani? Tęcza. – Ich spojrzenia spotkały się ponownie, tym razem
                   na dłużej, wyrażając jakiś rodzaj porozumienia między nimi. – Wejdę w to znowu
                   – powiedział poufnym tonem. – Właśnie chwyciłem muzę za rogi.
                      Kiwnęła potakująco głową. Byli sobie w pewien sposób bliscy – ona i on.
                   Dusze ich obojga stąpały na czubkach palców, drżąc o te świętości, które miały
                   się z nich narodzić. Nie pragnęli niczego więcej, tylko by zostawiono ich w spokoju   499
   496   497   498   499   500   501   502   503   504   505   506