Page 506 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 506
Estera postanowiła nie trzymać dłużej swego skarbu w ukryciu, tylko zejść
z nim na dół, w sam środek zgiełku. Miała nadzieję, że może właśnie tam będzie
mu łatwiej zasnąć, a poza tym oboje potrzebowali świeżego powietrza. Bała
się bardzo ludzkich spojrzeń, tego co powiedzą ludzie, pomyślała sobie jednak
– nic to. Miała teraz dość siły, by nie przejmować się tym wszystkim, co
usłyszy.
Owinęła siebie i synka szalem, który przyniósł jej Berkowicz i zeszła na dół, do
wiśniowego drzewka. Usadowiła się na trawie, oparła plecy o wąski pień drzewa
i wyciągnęła przed siebie nogi. Mały Szolem leżał na jej łonie i spał z piąstkami
przerzuconymi nad głową i zgiętymi swobodnie nóżkami, cały odprężony.
Estera nie myślała o niczym. Patrzyła na Szolema. Wciąż nie mogła się na
niego napatrzeć. Wsłuchiwała się w jego oddech i wydawało się jej, że widzi,
jak rośnie z każdym oddechem. Przyglądała się jego zamkniętym oczom, pod-
kreślonym niczym kredką linią delikatnych rzęs. Jak leciutko cieniutkie powieki
przykrywały oczy! Powieki – nic nie ważące powłoczki, które mógłby zdmuchnąć
najlżejszy wietrzyk, odkrywając czerń oczu. Pochylała się więc nad synkiem, by
go ochronić przed najmniejszym podmuchem wiatru.
Od siedzenia bolał ją kręgosłup i czuła kłucie w plecach. Mimo to wydawa-
ło jej się, że nie mogło być nic wygodniejszego, niż tak siedzieć i odpoczywać
z Szolemem.
Wokół niej, na podwórzu, wrzało od rozmów, lecz Estera nie przysłuchiwała
się niczemu. Podobnie jak śpiący Szolem niczego nie widziała i nie słyszała.
Jednak coś z tej wrzawy wkradło się do jej serca i wryło się w nie, chowając się
głęboko. Chciała uciec od tego dręczącego uczucia – zamknąć oczy, pozwolić
głowie opaść nisko nad Szolemem i spać. Była przecież zmęczona. Mały Szolem
domagał się w nocy piersi. Był z niego mały żarłok, obżartuch i opój, a do tego
brudził, chuligan, pieluszki i nie chcąc leżeć w wilgoci, podnosił krzyk. Jednak
pomimo zmęczenia Estera nie mogła spać. Musiała czuwać nad synkiem.
Często, gdy siedziała tak z dzieckiem pod drzewem, dochodził do jej uszu
cichy jęk, który jak gdyby spod ziemi zaczynał wznosić się w powietrze, po czym
rozbrzmiewając z podwójną siłą, przechodził w zawodzenie, w ostry, ogłuszający
odgłos syren. Z dzieckiem na rękach zrywała się na równe nogi i przez moment
stała nieruchomo, pochylona, nie wiedząc, co się z nią dzieje. Gdy wchodziła do
mieszkania, wszystko się w niej skręcało. I tu rozbrzmiewało wszędzie zawodzenie
syren. Kładła dziecko do kołyski, by zaraz znowu brać je na ręce i przyciskać do
piersi. Syreny cichły i w ich miejsce przecinały powietrze odgłosy warkoczących
samolotów i terkotanie karabinów maszynowych. Estera usiłowała zapanować
nad sobą. – To są nasi... nasi... – szeptała do Szolema. Zmuszała się, by usiąść
na łóżku i położywszy na nim dziecko, przekonywała je: – Musisz mi pomóc,
Szolemie... – wciskała palec pomiędzy cienkie paluszki małej piąstki i przyci-
skała usta do chłodnej skóry czoła małego. Wciąż od nowa eskadry samolotów
504 z warkotem przecinały niebo. Dało się słyszeć dalsze i bliższe wybuchy. Znowu