Page 438 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 438
Hura! Jestem wolny! Wolny! Broń Boże – nie dzięki mojemu bohaterstwu. Ale
opowiadam wszystko po kolei:
Ukryłem się w klozecie i koło północy puściłem się do ogrodzenia. Ale ten
płot nie został zrobiony w ten sposób, aby taki bohater jak ja mógł go pokonać.
Policjant elegancko ściągnął mnie, dał mi parę kuksańców i wysłał z powrotem
do sali.
Za dwie godziny powtórzyłem procedurę z klozetem. Plac na dworze był biały,
pokryty śniegiem, podobnie jak płot. Pomimo nocy, było widno. Policjant od razu
doskoczył do mnie i mówi: „Wariacie, co, na gładką ścianę wpełźniesz?” – tym
razem rozkazał policjantowi przy drzwiach, aby mnie nie wypuszczać.
Policjanci dobrze pilnowali. Za przeprowadzenie dzisiejszej akcji zarówno oni,
jak i palacz oraz kominiarz otrzymali: kilogram chleba, dziesięć deko kiełbasy,
dziesięć deko smalcu, dziesięć deko marmolady, dwadzieścia pięć deko białego
cukru i inne rzeczy, których już nie pamiętam. Strażnik przy drzwiach sam się
chwalił przed nami swoim pięknym „przydziałem”.
Musiałem odłożyć definitywną ucieczkę na czas, kiedy będą nas partiami
prowadzić. Kiedy jednak nastał dzień, przybył do hali policjant i wywołał mnie po
nazwisku. Przeciskając się pomiędzy ciałami skazańców, doszedłem do drzwi.
Dopiero teraz, na swej drodze ku „wolności”, zobaczyłem twarze tych, którzy leżeli
na podłodze. Nie wstydziłem się, że ich opuszczam. Byłem raczej dumny z tego,
że zostaję uwolniony, no i że mogę liczyć na protekcję w getcie. Otwarto przede
mną bramę, a policjant, który w nocy ściągnął mnie z płotu, teraz w braterskim
geście poklepał po ramieniu.
Wpadłem prosto w ramiona mamy. Abramek całował mnie, potem pani Ejbu-
szyc i Szlamek. Objąłem Rachelę i z nią ruszyłem przed siebie.
Była siódma rano. Ludzie szli już do pracy. Stukot trepów i brzęk menażek
był dla mych uszu niczym koncert muzyki symfonicznej. My również, wszyscy
razem, poszliśmy do pracy. Przez cały dzień ledwo pojmowałem, co się ze mną
stało. Łatwo przyszło mi wypełnić slogan z naszej hali produkcyjnej: „PP – pracuj
powoli”. Jeśli kiedyś odkryją, w jaki sposób uprawialiśmy w resorcie sabotaż, nie
będzie wesoło. Na ile tylko można było, staraliśmy się uszkodzić towar. Maszyny
były psute w każdy poniedziałek i czwartek. Żadne zamówienie z naszego zakładu
nie wychodziło na czas.
Po pracy poszedłem na plac rybny. Ściągnąłem z siebie sweter ojca, który
nosiłem i sprzedałem go za trzy kilogramy obierek z kartofli. Uczciliśmy moje uwol-
nienie ostatnim posiłkiem zjedzonym z Ejbuszycami. Mieliśmy tyle do omówienia.
*
Wszystko wróciło do normalnego biegu: tylko głód i zimno dokuczają. Mama
jest bardzo osłabiona po tych przeżyciach związanych ze mną.
436