Page 409 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 409
nia? Z tą słabością do białego koloru, który gdziekolwiek zobaczył, przywoływał
w nim wyrazisty obraz matki z białą, szydełkową chustą na ramionach – czy on
był normalny?
Przyspieszył kroku. Chciał jak najszybciej zobaczyć Dziunię, dotknąć jej dłońmi,
poczuć w nozdrzach jej zapach, chłonąć ją wszystkimi zmysłami.
Za drzwiami Wintera rozlegał się kobiecy głos. W środku ktoś recytował
wiersz – melodyjnie, wibrująco, ekstatycznym głosem, jakby ogrzanym słonecz-
nym ciepłem. Michał zdjął przemoczony płaszcz i czekał. Nie chciał przeszkodzić
w recytacji. Głos rozchodził się, rozlewał. Nie stawał się ani grubszy, ani cieńszy,
ale utrzymywał się na tym samym poziomie pełni. Michał próbował rozpoznać
słowa, ale dźwięk głosu zlewał je w całość i wszystko, co udawało mu się wychwy-
cić, to rytmicznie wymawiane pojedyncze sylaby. Ciekawość narastała w nim.
Postanowił cicho wślizgnąć się do pokoju.
Panował tu półmrok. Drzwiczki kanonki były otwarte i światło igrającego
ognia z refleksami roztańczonych płomieni padało wkoło na twarze, obrazy na
ścianach. W pobliżu piecyka znajdowały się usta, z których wydobywał się głos.
Michał nie mógł oderwać wzroku od warg. W tych poruszających się ustach, bez
twarzy, bez ciała, było coś zapierającego dech w piersiach, coś przerażającego.
Ogień cicho trzaskał i syczał, jak gdyby dodawał ciepła i akompaniował temu
dziwnemu głosowi.
Przesunął wzrokiem po zasłuchanych twarzach i zobaczył wyciągnięte ku niemu
ręce. Dziunia siedziała na podłodze owinięta w szydełkową, białą chustę mamy.
Gęste pasma czarnych włosów zasłaniały jej twarz, przepuszczając jedynie spoj-
rzenie oczu, które błyszczały ku niemu. Ostrożnie zaczął przeciskać się pomiędzy
ciałami ludzi siedzących na podłodze, aż doszedł do Dziuni i usiadł obok niej. Jej
gorące dłonie palcami objęły jego twarz, przesunęły się po czole i ześlizgnęły po
wilgotnych, szczeciniastych włosach – chwila łagodnej pełni spokoju.
Dziunia zapytała szeptem o Bellę, a on szepnął jej na ucho: – Przesyła ci
pozdrowienia i prosiła, abym ci powiedział, że jesteś jej droższa niż zwykle.
W tym momencie cały pokój znów został zdominowany przez ten głos. Ale
z miejsca, w którym teraz siedział, nie można było zobaczyć ust, a zamiast nich
Michał objął wzrokiem kontur kobiecego ciała otoczony światłem z piecyka,
zdawał się wycięty z ciemności językami ognia.
Obok na sofce leżał Winter. Miał zamknięte oczy. Jedną rękę miał wciśniętą
pod policzek, a druga na wpół zwinięta leżała na pluszowym obiciu sofy niczym
zasłuchane ucho. Krzywy, egzaltowany uśmieszek igrał na jego ustach o spę-
kanych, czerwonych wargach.
Oparty o pluszową sofę, całkiem blisko Michała, stał poeta Berkowicz. Miał
siwiejącą, nastroszoną, szczeciniastą czuprynę, której każdy rozczochrany
włos wyglądał niczym zdziwiony wykrzyknik. Napuchnięta twarz zaróżowiła
mu się od ognia buchającego w jego stronę. Za oprawkami okularów mrugały
małe, zmęczone oczy. Ich spojrzenie wędrowało w tę stronę pokoju, pod okno, 407