Page 408 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 408

Patrzyła na niego pytająco, badając wzrokiem: – Rozumiesz mnie?
                   – Wydaje mi się, że tak.
                   Milcząc lustrowała jego twarz. – To wyjaśnij Dziuni – powiedziała w końcu –
                 powiedz jej, że całe życie błądziłam w mroku… Dlatego czułam strach… Byłam
                 egoistyczna, zagubiona w pustce, rozumiesz, Michał? A tu… światło we mnie
                 wstąpiło… rozniecił je tata. Tata, kiedy leżał w boleściach, często wołał: „Boże…
                 mój Boże!”… W ten sposób odkryłam w nim coś, czego nie znałam… A dziś nawet
                 najdrobniejszy pyłek nie wydaje mi się opuszczony… Nic nie jest stracone… Nic
                 nie umiera, rozumiesz Michale? Tata przecież wciąż jest moim tatą, a ja wciąż
                 jestem dzieckiem… Wszystko jest ze sobą powiązane, tworzy całość i tę całość
                 przenika spokój… Idziesz i czujesz, że wszystko wokół ciebie, podobnie jak ty
                 sam, ma związek z pewnym centrum. Każdy pyłek zmierza do niego i z każdym
                 jesteś powiązany… Każdy człowiek jest twoim bliźnim… I, Michał, czujesz się
                 wtedy tak… wieczny. Czujesz pokolenia za sobą i pokolenia przed sobą i wiesz…
                 śmierć istnieje tylko dla tych, którzy wypadli z tej całości… dla tych, którzy wy-
                 rzekli się tej sieci powiązań i niszczą ją… Dla Niemców, dla bezbożników… nie
                 dla taty, nie dla mnie…
                   – Dlaczego unikasz nas?… Dziuni? – przerwał jej.
                   Położyła mu dłoń ramieniu: – Michale, na razie muszę. Mój krok jest jeszcze
                 chwiejny, najmniejszy podmuch z którejś strony… Rozumiesz? Tak naprawdę,
                 kocham was bardziej niż zwykle. Powiedz jej to. Widzisz, ja drżącymi rękoma
                 buduję sobie na nowo świat. Uczę się żyć… Jestem jak tancerka, która pierwszy
                 raz staje na koniuszkach palców… Rozumiesz, jestem dopiero na samym, samiu-
                 sieńkim początku… – Przysunęła się bliżej do niego i pogłaskała jego szorstki
                 policzek. – Wiedziałam, że mnie zrozumiesz. Od pierwszego razu, kiedy cię
                 spotkałam, czułam to… Na tym noworocznym balu, u nas w domu, pamiętasz?
                 Coś takiego było w twoich oczach, co już wówczas powiedziało mi, że… ty dziś
                 mnie zrozumiesz. – Usłyszał, jak Bella śmieje się cicho, dźwięcznie: – Dobrze, że
                 zgasiłeś tę latarkę, bo mogę ci to powiedzieć. – Głos jej stał się cichszy i szem-
                 rzący: – Tacy jak my, Michale, jak ja i ty, powinniśmy być w sobie zakochani… ale
                 ciągnie nas do tych natur dalekich od Boga… mnie do Mietka… ciebie do Dziuni…
                 I tak jest dobrze. Dobranoc. – Podała mu rękę, a on nie mógł się powstrzymać
                 od ponownego zapalenia latarki. Spojrzał na obie jej dłonie i zauważył, że skóra
                 wokół paznokci, które miała zwyczaj obgryzać, była różowa, świeżo zaleczona.
                   Padał rzęsisty deszcz. Getto było opustoszałe, oddane w objęcia nocy i błot-
                 nistej wilgoci. Michał postawił kołnierz i kulejąc podążył tylnymi podwórzami.
                   W głowie wciąż słyszał słowa Belli. Nie był pewien, czy jej współczuje, czy
                 zazdrości, czy czuje wobec niej pogardę, czy podziw. Nie wiedział, czy ona jest
                 normalna, czy straciła rozum. Dokładnie tak samo nie był w stanie tego rozstrzy-
                 gnąć odnośnie Sprzedawcy Toffi. Niemożliwe stało się znalezienie granicy między
                 normalnością i szaleństwem. Nagle pod sercem poczuł straszny spazm: a on
          406    sam, Michał Lewin? Z tymi myślami i rozterkami, z napadami nagłego wyobcowa-
   403   404   405   406   407   408   409   410   411   412   413