Page 352 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 352

perłowymi zębami, pomiędzy które z wielką gracją wcisnęła papierosa. Przyglą-
                 dał się jej z przyjemnością. Przypominała Jadwigę z młodych lat, ale w każdym
                 szczególe atrakcyjniejszą i bardziej pociągającą. Z jej białej bluzki z dekoltem
                 unosił się pełny biust, atut, którym Jadwiga nigdy nie mogła się pochwalić. –
                 Usiąść też pan nie chce? – Dziewczyna kontynuowała swój kokieteryjny monolog,
                 ośmielona chciwym spojrzeniem Adama, które bezwstydnie przeskakiwało po jej
                 ciele. – Widzi pan, jakim szacunkiem jest pan darzony? – Ze smakiem ściągnęła
                 usta i przez niewielki otwór wypuściła chmurę dymu. – Bilet w samym środku
                 pierwszego rzędu, prawie ramię w ramię z Prezesem. Przepraszam – pokręciła
                 głową. – Zatrzymuję pana… Traci pan czas.
                   Skłonił się rycersko: – Pogawędka z tak pociągającą panną nie jest dla mnie
                 stratą czasu.
                   To jej dodało śmiałości: – Proszę, jeden bilet, panie Rozenberg… To znaczy,
                 że idzie pan sam. Jeśli pan chce… Możemy iść w parze. Mam na imię Sabina –
                 przedstawiła mu się.
                   Ponownie rycersko się skłonił, chwycił jej dłoń i podsunął ją do ust: – Będzie
                 mi bardzo miło, Sabino. – Ucałował jej szczupłe palce. Zanim wyszedł, zdążył
                 jeszcze zauważyć, jak poważnieje jej twarz, a wzrok ogarnia zamęt. Tak podobała
                 mu się nawet bardziej.
                   Poszedł więc do teatru z damą. Tak, było to zabawne, podniecająco przyjem-
                 ne uczucie. Jakby naprawdę szedł do teatru z prawdziwą damą. I oto stał obok
                 rozgrzanego kłębowiska ludzi i czekał na nią. Napięcie wystrojonego tłumu i pod-
                 niecenie udzieliły mu się. Za chwilę będzie w środku, a owa kokietka, smakowita
                 i jędrna, usiądzie u jego boku, blisko, ramię w ramię. Światło zgaśnie. Chwyci ją
                 za rękę, a kurtyna pójdzie w górę.
                   Poprawił kwiatek w klapie marynarki. Tak, w istocie swej był nieobojętnym
                 na piękno romantykiem – choćby w obliczu tak łagodnego, letniego zmierzchu.
                   Podjechała kareta. Zajechała pod drzwi resortu, a tłum ustawił się w szpaler.
                 – Prezes! – kolejkę przed kasą przeniknął szept. Woźnica zeskoczył z bocznego
                 stopnia i otworzył drzwi karety. Na początku pokazał się biały, jedwabny szalik,
                 potem sztywny kapelusz, następnie – sam Prezes ubrany w lekki, letni płaszcz.
                 Wspierał się laską, szedł nachylony, szybkimi, nieco chwiejnymi krokami. Kłaniano
                 mu się ze wszystkich stron. – Panie Prezesie! Panie Prezesie! – Wołano z różnych
                 stron. Ręce wyciągały się, żeby go dotknąć, zatrzymać. Ktoś śmielszy wcisnął
                 Prezesowi do kieszeni kopertę. Ochraniający policjanci o rozpostartych ramionach
                 starali się ochronić Prezesa, na ile potrafili. Nie traktowali jednak całej sprawy
                 zbyt poważnie, podobnie zresztą jak tłum. W końcu ludzie przyszli się zabawić.
                   –  Gdzie  jego  małżonka?  –  ktoś  z  tłumu  pociągnął  policjanta  za
                 rękaw.
                   – Cierpi na kamienie żółciowe – odpowiedział ktoś inny.
                   Z tyłu ktoś żywiołowo zawołał za Prezesem: – Panie Prezesie, dlaczego takie
          350    małe racje brukwi?
   347   348   349   350   351   352   353   354   355   356   357