Page 348 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 348
Ziemia zaczęła go przerażać. Kwiaty i pachnące trawy były tylko maską.
W rzeczywistości oznaczały śmierć, również jego własną. Jakże głupie w takim
razie wydawało się pragnienie posiadania szczeniaka! Czym ono było? Niczym
więcej, tylko próbą oszukania samego siebie, zagłuszenia tego, co Samuel Cu-
kerman szepcze mu do ucha.
Przestał leżeć na trawie w ogrodzie i zaczął przesiadywać na progu domku.
Potem i tego poniechał. Spędzał długie godziny w dusznych pokojach, rzucał się
na łóżku i spocony przesypiał pół dnia. Chociaż sen przywodził na myśl strachy,
przynajmniej nie zamęczał go troską o zdrowie. Potem jednak i sen przestał
pomagać. Śnił koszmary. Pozostało uciec na ulicę. Nienawidził ludzi i mijając
kolejki przed kooperatywami przypominał sobie nieco z dawnej nauki łaciny: Odi
profanum vulgus , nienawidzę ciemnego motłochu – ale wśród nich czuł się lepiej.
4
Doszedł też do innego filozoficznego wniosku: sam byt przypominał o śmierci.
Śmierć stanowiła samotność ostateczną. Dlatego jeden człowiek szuka innego.
Miłość, przyjaźń, partia, naród, przynależność rasowa – wszystko to były eu-
femizmy, pod którymi ukrywano krzyk, mający zagłuszyć śmierć i samotność.
Gdy tak pędził po ulicach, przyszło Adamowi na myśl, że chociaż z Sunią
był szczęśliwszy, to szczególnego rodzaju błogostanu zaznał przez krótki czas
na samym początku istnienia getta, gdy przesiadywał z Jadwigą i Mietkiem
przy stole. Przeżywał to nawet mocniej u boku Krejny, Poszukiwaczki Skarbów.
Relacje z ludźmi, nawet jeśli go nienawidzili, dawały coś, czego nie potrafił dać
najwierniejszy pies. To z kolei prowadziło do konkluzji, że jeśli nie była możliwa
ucieczka przed śmiercią, należało chociaż próbować, póki życia starczy, uciec
przed obawą śmierci. Człowiek zaś był jedynym stworzeniem, które mogło w tym
pomóc.
Wystrojony w czystą koszulę i kwiecisty krawat, w słomianym kapeluszu
na głowie i okularach przeciwsłonecznych, spacerował po wieczornych ulicach
i podziwiał ludzi, którzy mijali go w pośpiechu. Zatrzymała go pewna kobieta:
– Panie Rozenberg, czy można z panem na słowo? – Zmierzył ją wzrokiem. Trudno
było określić wiek mieszkanek getta, ta mogła mieć lat trzydzieści, ale równie
dobrze pięćdziesiąt. Miała zapadnięte, „klepsydrowe” policzki, ostry nos i nie-
bieskie wargi. Głębokie bruzdy na czole sięgały skroni, jak u mężczyzny, któremu
zaczynają wypadać włosy. Oczy też miała podobne do innych kobiet w getcie
– ciemne, duże, niepokojąco ostre – przepełnione strachem. Na jej chudym,
wyciągniętym ciele wisiała płócienna suknia uszyta najpewniej z obrusa. – Mój
mąż siedzi w Kripo, panie Rozenberg – biegła za nim, gdy przyspieszył kroku.
– Może mógłby pan pomóc?
Słyszał, jak płacze za jego plecami. Z godnością pokiwał głową i mruknął:
– Zrobię, co będę mógł. Bóg pomoże.
346 4 Gardzę pospólstwem i unikam go (łac.), Horacy, Pieśni, 3, 1,1.