Page 349 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 349
Kobieta powiedziała mu w biegu, jak się nazywa, a gdy zauważyła, że wyjmuje
z kieszeni kartkę papieru i coś zapisuje, wyśpiewała mu w plecy podziękowanie
i pochwałę, po czym zniknęła.
Ten drobny incydent wprawił go w dobry nastrój – bardzo go to zdziwiło. Jesz-
cze kilka dni wcześniej podobne spotkanie przyniosłoby raczej gniew. Ostatnio
jego nazwisko stało się w getcie znane. Ludzie często za nim biegli, zatrzymywali
na ulicy i prosili, żeby wstawił się za ich krewnym, bliskim. Nie mógł się od nich
opędzić. Nie potrafił znieść ich lamentów, płaczu ani żebraczego wzroku. Dzisiaj
jednak wydarzyło się coś przeciwnego. Nie był pewien, czy rzeczywiście zejdzie
do piwnicy Kripo i sprawdzi, jak się miewa człowiek o tym nazwisku. Pozostawił
to kaprysowi chwili. W tym krótkim momencie jednak miał dobre intencje. Jego
własne nazwisko zabrzmiało mu w uszach melodią, z jaką wypowiedziała je owa
kobieta. Było to przyjemne.
Mijając ogrodzenie, przy którym rosło kilka stokrotek, zerwał najpiękniejsze
kwiaty i wetknął w klapę marynarki. Zdjął okulary, ochuchał je z obu stron, wyczy-
ścił czystą chustką. Słońce chowało się już za dachami domów i zaledwie kilka
pomarańczowych smug przecinało niebo na zachodzie. Adam mógł się śmiało
obyć bez okularów, ale zbyt mocno przyzwyczaił się do ich noszenia. Gdy tylko
wychodził na zewnątrz, nos i cała twarz szukały schronienia pod ciemnymi szkłami.
Gdzieniegdzie na progach siedziały kobiety i kilku ocalałych starców. Od
czasu do czasu wydawało się Adamowi, że widzi znajomą twarz, więc kiwał gło-
wą w pozdrowieniu. Robił tak po raz pierwszy. Świadomie, trzeźwym umysłem
zdecydował się wprowadzać w życie te wszystkie decyzje, które ostatnio podjął.
Jeszcze wczoraj kręcił się po pokoju z kłuciem po lewej stronie klatki piersiowej.
Masował to miejsce, kładł kompresy i sądził, że zbliża się koniec. Potem zaczął
go boleć żołądek. Znowu uznał, że to początek końca. Podobnie wyglądało to
przedwczoraj, a nawet wcześniej. Przez ostatnie dwa tygodnie właściwie codzien-
nie dobiegał kresu, odchodził, a przed oczami majaczył mu pogrzeb Samuela
Cukermana. Samuel go hipnotyzował, trzymał w swej mocy. W koszmarach
widział czarne, zaszklone oczy, jakby spoglądały na niego z poduszki, a nie były
ani dobre, ani złe – tylko o coś się dopominały.
Wczoraj też zdarzyło się, że Adam, w wielkich cierpieniach, podniósł się z łóż-
ka i zmusił do pójścia tam, gdzie bał się iść najbardziej: na cmentarz. Musiał
odbyć tę drogę, mówił sobie, ponieważ chcąc zwalczyć żądzę, nie należy przed
nią uciekać, ale wyjść jej naprzeciw. A on najbardziej pragnie zobaczyć grób
Samuela Cukermana.
Iść nie trzeba było daleko. Ledwo zdał sobie sprawę z tego, co robi, gdy ujrzał
ceglany mur i żelazną bramę. Zza karawanów, które stały na zewnątrz, już po
pracy, wybiegły dwie bandy żebraków. Przypominali martwych, którzy wyskoczyli
ze swoich trumien. Żebracy mlaskali językami, strzelali kościstymi palcami i bła-
gali o grosz. Adam poczuł się zagubiony, nie starczyło mu śmiałości, żeby się od
nich opędzić. Oddał się w ofierze, pozwolił czynić ze sobą wszystko, co zechcą. 347