Page 335 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 335

Rumkowski nie chce… Dla bezpieczeństwa. Antysemici, zarówno Polacy, jak
                   i Niemcy, mogą nas napaść… A tak jesteśmy bezpieczni.
                      – Podaj mi szklankę mleka – poprosił.
                      Potarła twarz pobudzona: – Może marchewki z cukrem? Może ugotować ci
                   zupę? – Starała się unikać jego wzroku, przechodząc szybko obok łóżka.
                      – Niech będzie marchewka z cukrem. Niech będzie zupa! – zawołał.
                      Zatrzymała się w drzwiach: – Wiesz, tatusiu, zaczynam interesować się
                   polityką! – Wyszła i po chwili wróciła:
                      – Ktoś tu był, tatusiu, są dwa pełne wiadra wody…
                      – Kto to był? – zapytał i przypomniał sobie: – Adam Rozenberg. Chce nas
                   wyrzucić z mieszkania.
                      Karmiła go i wydawało jej się, że ojciec spogląda na ślinkę cieknącą jej z ką-
                   cika ust. Jadł, chociaż nie był głodny. Musiał przyjąć jej ofiarę – przez wzgląd na
                   nią samą. Dla niej musiał wyzdrowieć, a nawet więcej – ze względu na wyższą
                   sprawiedliwość, która nie powinna pozwolić, aby z nich dwóch to Adam był tym,
                   który dożyje dnia pokoju. – Nie będziemy z nim walczyć – odezwał się do cór-
                   ki. – Trzeba skoncentrować energię na rzeczach najważniejszych. – Pokiwała
                   z wdzięcznością głową. – Nie będziemy też uciekać – dodał. – Zobaczymy, na
                   co stać tego kripowca.
                      – Kripowca? – Popatrzyła na niego ze zdumieniem.
                      Gotów był już wyrzucić z siebie prawdę, która dzisiaj mu się objawiła. Ale
                   przemógł się. – Tak – powiedział z udawaną obojętnością. – Zna się z kilkoma
                   ludźmi z Kripo… Udaje ważniaka.
                      Na zewnątrz panowała jeszcze przedwieczorna jasność, gdy Bella rozebrała
                   się i położyła do łóżka. Pragnęła, by noc dzieląca dziś i jutro ciągnęła się jak
                   najdłużej. Cieszyła się snem – najważniejszą rzeczą, jaką posiadała i mogła
                   wykorzystać dla siebie. Patrzyła na kawałek nieba w drzwiach balkonowych
                   i oddychała głęboko pachnącym wiatrem, który hulał po pokoju. Była zmęczona.
                   Każdy dzień był niekończącą się drogą przez zaklęte kręgi – kręgi, które poruszały
                   się z wolna, z wolna wokół gasnącego knota. Bella wiedziała, że jest zaczarowaną
                   ćmą, która dąży do tego, by stać się jednością z płomykiem, jego pokarmem.
                   Najbardziej liczyło się to, żeby płomyk przybrał na sile, żeby nie pochłonęła go
                   zupełna ciemność. Żeby Bella odzyskała siły, odetchnęła majowym powietrzem,
                   posmakowała słodyczy letnich wieczorów, które przecież muszą na nią czekać.
                   Było to dziwne – choroba ojca rozbudziła w niej pragnienia. Odkryła w sobie nieza-
                   spokojoną potrzebę używania, kwitnienia, dojrzewania. Tu, dotykając ojcowskich
                   intymnych ran, przy całej surowości i bezwładności jego ciała, odkryła cudowność
                   tego, co fizyczne, cielesne. A jeśli znów zaczęła tęsknić za pianinem, był to raczej
                   wyraz chęci odegrania tonów zachwytu nad wszelkim materialnym pięknem.
                      Każdej nocy zamykała oczy w modlitwie o poranek, żeby coś się wydarzyło.
                   Kreśliła dla siebie samej wielkie plany. Samuel wyzdrowieje, a ona, Bella, pójdzie
                   w świat – odleci na swoje.                                           333
   330   331   332   333   334   335   336   337   338   339   340