Page 331 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 331

Żegnała się z nim pocałunkiem w czoło. Pozostawał sam i mierzył w myślach
                   godziny, które go od niej oddzielały. Tymczasem pozwalał sobie na wiele. Stawał
                   się chłopcem o lekkiej, pustej głowie – jak dawny Samuel, figlarz, kpiarz. Grał
                   w piłkę w dwóch drużynach jednocześnie. Przebierał się za sztukmistrza i wy-
                   wijał koziołki na dużym stole w domu ojca. Smarował siedzenia szkolnych
                   ławek, żeby nauczyciele się do nich przyklejali. Podstawiał nogę tacie i tarzał
                   się ze śmiechu, gdy zobaczył, jak sam Mordechaj Chaim Rumkowski lądował
                   w błocie.
                      Koło południa czuł na czole chłodną dłoń, otwierał oczy i widział Bellę. Był
                   pewien, że przeżywała te wszystkie figle wraz z nim. Wszystko wyczyniał prze-
                   cież dla niej, żeby jej smutne oczy rozświetliły się radośniej. Czasem, widząc ją,
                   ponownie zamykał oczy – spokojny i zadowolony wracał do psot. Tak, urodził
                   się dla śmiechu i radości. Przez wiele lat blokował to w sobie, aby uwolnić teraz
                   wraz z donośnym, swobodnym śmiechem – tak młodo i beztrosko, jak owego
                   majowego dnia.
                      Światło dnia igrało z nim na przeciwległej ścianie, która zamieniła się w wielkie
                   boisko sportowe, podzielone siatką z drutów kolczastych. Samuel grał w tenisa
                   z sobą samym. Przebijał rakietą białą piłeczkę, i ubrany był na biało – białe
                   spodnie, biała koszula, białe buty i skarpetki. Było gorąco. Po twarzy ciekł mu pot.
                   Uśmiechał się do siebie po drugiej stronie siatki, jak do partnera, przeciwnika.
                   Wkrótce gra dobiegnie końca. Zbliżą się do siatki i podadzą sobie dłonie przez
                   druty. Jeden z nich dwóch zwycięży, nieważne który – liczył się interesujący
                   mecz, taki, który trudno wygrać. A jednak – gdzieś tam, być może, stała Bella
                   z zimnym napojem. Musiał tylko zejść z kortu i podnieść oczy… Był spragniony.
                      Pewnego razu, gdy oderwał oczy od ściany i wyciągnął rękę w kierunku córki,
                   poczuł niewygodny uścisk dłoni, jakaś obcość biła od stojącej obok postaci.
                   Kto to był? Kto mógł mieć tak nienawistną twarz? Samuel musiał się do siebie
                   uśmiechnąć. Twarz przywodziła na myśl Anioła Śmierci, ale ów wyglądał raczej
                   na wychudzoną „klepsydrę”. Tymczasem postać była tęga, tłusta. Koszmarna.
                   W koszmarze świeciła czerwona łysina, otwarte usta pełne metalowych koro-
                   nek. – Szolem alejchem – powiedziały usta. A gdzie się podziała szklanka wody?
                   Zimny napój?
                      Samuelowi ten tłusty Anioł Śmierci wydawał się śmieszny. Chciało mu się
                   jednak pić, więc głowa zrobiła się lekka: – Podaj mi szklankę wody – uśmiechnął
                   się szelmowsko do gościa.
                      Grubas zaczął się kręcić i rozglądać po pokoju. Samuel w środku wręcz pękał
                   ze śmiechu. Wskazał butelkę i szklankę stojące przy łóżku i przysłuchiwał się
                   sapaniu nieznajomego ciała. Ich palce dotknęły się na chłodnej szklance. Twarze
                   spotkały się. Samuel połknął zimną jasność.
                      Pan Adam otarł pot czystą chustką i obszedł łóżko od strony bliższej balko-
                   nowi. Odezwał się: – Przyszedłem odwiedzić cię w chorobie, jak widzisz… Tak,
                   jesteś moim jedynym przyjacielem… Wciąż jeszcze. Wiele grzechów popełniłem   329
   326   327   328   329   330   331   332   333   334   335   336