Page 338 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 338

zaglądały do kuchni, otwierały szafy i szuflady, jakby nikt tu nie mieszkał.
                 W pokoju, gdzie leżeli Samuel i Bella, uwijali się ci, którzy znali się na cuceniu
                 omdlałych. Oblewano Bellę chochlami zimnej wody. Nacierano jej dłonie i kle-
                 pano po policzkach. Podawano jej różne dziwaczne buteleczki do powąchania
                 i chuchano w usta.
                   Michał przegnał ich wszystkich, została tylko jedna kobieta w kuchni, której
                 kazał ugotować trochę zupy. I gdy wargi Belli dotknęły łyżki ciepłego płynu, dziew-
                 czyna otworzyła oczy. Zjadła cały talerz zupy, jak gdyby nigdy nic wstała i podeszła
                 do chorego. – Widzisz, jaka głupia rzecz mi się przytrafiła, tatusiu? – Zapytała
                 i przybrała na twarz ów szczególny uśmiech, jakim go darzyła. Pogłaskała dłonią
                 zmarszczone czoło ojca i poprawiła mu poduszkę.
                   Spędzili przy łóżku Samuela przyjemny wieczór – wszyscy czworo: Samuel,
                 dwie jego córki i zięć Michał. Samuel wydawał się zapominać, co się działo
                 z Bellą. Był w dobrym nastroju. Gorączka nie doskwierała mu tak bardzo, co
                 przynosiło ulgę również pozostałym. Rozmawiali o sytuacji na frontach. O tym,
                 że wojna rzeczywiście się kończy. Dziunia, ni to poważnie, ni to dla żartu opisa-
                 ła, jak będzie wyglądał żydowski kraj, który musi powstać, gdy wypuści się ich
                 z getta. Razem z Michałem ucałowali Samuela na pożegnanie. Zwykły wieczór
                 o atmosferze święta.
                   Bella leżała na łóżku, gotowa zapaść w sen, gdy jej uszu doszedł głos Samu-
                 ela: – To nie potrwa długo, córko – głos brzmiał radośnie.
                   Odpowiedziała mu z ufnością: – Czuję to samo… – I zamknęła oczy.
                   Nastał upalny dzień. Tegoroczny maj miał charakter. Nie był łagodny. Już
                 o poranku słońce rozkładało się w pokoju Samuela i wypełniało każdy kąt ośle-
                 piającym światłem. Samuel witał je, jak wita się ukochaną krewną, która przyszła
                 odwiedzić chorego. Podczas mycia miał ochotę na błazeństwa.
                   W wielkim świetle dnia rany i owrzodzenia powstałe od długiego leżenia w łóżku
                 wyglądały wyraźnie i lśniąco. Ropa błyszczała na czerwieni żywego mięsa. Jak
                 zwykle Bella czuła ból w każdym palcu, który dotykał jego skóry. Zapach gniją-
                 cego ciała – nieznośnie ostry – wypełniał jej nos i wydawał się przenikać w głąb
                 mózgu. Kręciło jej się w głowie, dłonie trzęsły się, gdy sypała pudrem i wycierała
                 otwarte rany na skórze. Jednocześnie wesoło paplała. Samuel był rozpalony
                 gorączką, lecz wydawało się to bez znaczenia wobec jego wspaniałego nastroju.
                   – Teraz – powiedział – po tym, gdy mnie już tak pięknie wypudrowałaś, córko,
                 chcę od ciebie jeszcze jednego – spojrzał w kierunku otwartych drzwi balkonu,
                 przez które widać było kawałek nieba, tak jasnego, że w ogóle nie miało barwy.
                 Tak jasnego, że aż ciarki przechodziły po plecach. – Czuję się dziś tak nadzwy-
                 czajnie – ciągnął – że mogę sobie pozwolić na nieco bezczelności. Bello… Wiesz
                 czego chcę? Chcę wyjść na balkon… Mam takie pragnienie…
                   Z wielkiego przejęcia Belli jeszcze bardziej zakręciło się w głowie. Życzenie
                 Samuela było dobrym, cudownym znakiem. Nie miała wątpliwości, że może je
          336    spełnić. – Czujesz się tak dobrze, tatusiu?
   333   334   335   336   337   338   339   340   341   342   343