Page 339 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 339

– Nadzwyczajnie, córko! Wiem, że jestem ci ciężarem… Ale… Pościel mi na
                   zewnątrz, jak kiedyś… Może zawołasz kogoś, żeby ci pomógł?
                      Energicznie pokręciła głową: – Nikogo nie potrzeba. Umiem sama.
                      – Zrobimy to razem – powiedział. – Nie trzeba iść daleko. Cztery kroki…
                   Najwyżej.
                      – Tak, najwyżej cztery kroki – zgodziła się. – Chcesz już?
                      – Już.
                      – Popatrzyli na siebie żarliwie. Bella odetchnęła głęboko i podeszła do szafy,
                   ponieważ chciał wyjść ubrany. Nie tylko w marynarkę, ale też w spodnie. Wyszu-
                   kała ubrania, których dawno nie nosił. Dłonie jej drżały a pot skrzył się na czole.
                   Serce biło jej mocno. Działo się coś niezwykłego.
                      Jak pijana zbliżyła się do Samuela i zaczęła wciągać na niego ubranie. Ojciec
                   i córka byli tak zajęci pracą, tak wiele sił w nią włożyli, że nie bacząc na bliskość
                   nie dostrzegali się i nie wiedzieli, co się w ogóle dzieje.
                      W końcu Samuel leżał ubrany na łóżku. Jego blada, zarośnięta twarz wyglą-
                   dała jak doczepiona do zniszczonego garnituru. Samo ubranie wydawało się
                   niewypełnione, płaskie, zapadnięte w łóżko. – Podaj mi trochę wody – poprosił.
                   – Podniosła go razem z poduszką i podała mu wodę. Sobie też nalała szklankę
                   i łapczywie wypiła. Patrzyli po sobie dumni, spięci, pytający.
                      Ułożyła posłanie na balkonie. Było jeszcze wcześnie. Wielki cień przykrył jedną
                   stronę murów, przez co światło po drugiej stronie oślepiało tym bardziej. W tej
                   jasności drzewo wiśni wyglądało jak skąpane w złocie. Powietrze było gorące.
                      Samuel sam chciał zrobić kilka kroków na balkon. Ale szybko się okazało,
                   że to niemożliwe. Nie potrafił nawet wystawić nogi za łóżko. Bella musiała go
                   chwycić pod kolana i opuścić słabowite stopy na podłogę. Oplótł ręce wokół jej
                   szyi. Chwyciła go i za chwilę uniosła tak, aby mógł stanąć. Gdy jednak niosła go
                   uwieszonego na ramionach, poruszał nogami i zdawało mu się, że idzie samo-
                   dzielnie. Oboje głośno i ciężko sapali, przytuleni do siebie, połączeni ciałami. Ich
                   serca łopotały niesione wspólną wolą: by dosięgnąć balkonu.
                      Wpadli w otwarte oko słońca. Po paru chwilach Samuel leżał już na posłaniu.
                   Z jego ciała, szczególnie stóp, unosiła się nieprzyjemna woń. Codzienne kąpiele
                   nie pomagały w jej usunięciu. Bella przykryła ojca kołdrą. Miał zamknięte oczy.
                   Myślała, że jest zmęczony i chce spać. Ale on poprosił: – Podnieś mnie, chcę
                   usiąść… Wiem, że cię męczę…
                      Pomogła mu wstać: – Co ty mówisz – parsknęła. – Na balkon przecież sam
                   wyszedłeś.
                      Otworzył oczy: – Naprawdę? – Uśmiechał się kącikiem ust. – Więc podziękuję
                   ci hurtem też za pozostałe uprzejmości… Podaj mi tylko jeszcze odrobinę wody
                   i możesz iść do pracy. Chcę tu na ciebie poczekać do popołudnia. – Pozwolił jej
                   się napoić i odetchnął tak głęboko, na ile pozwalały mu obolałe płuca. – Bella,
                   patrz, siedzę ubrany… I czuję się jak normalny człowiek – powiedział. – Ale
                   wiesz, zanim wyjdziesz, zrób mi jeszcze jedną przyjemność. Podaj mi przybory    337
   334   335   336   337   338   339   340   341   342   343   344