Page 327 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 327
gdzie zaczynała się wolność drugiego człowieka. Nie zadawać bólu, nie krzyw-
dzić – tu znajdował się jej kres. A przecież musiał krzywdzić i sprawiać ból Belli
prawdą, do której winien był ją przygotować. Skoro zaś nic nie mógł zrobić, to
co z krzywdzeniem jej, Dziuni, a nawet Michała, owego nieznajomego, który stał
się jak brat i syn – jedzeniem twarogu i piciem mleka, które załatwiali, wyprze-
dając własne racje? Sprzedając swój chleb za leki, które i tak nie pomagają?
Ogień w ciele trawił nie tylko jego, ale także jego dzieci. Jak mógł na to pozwolić
i jednocześnie czuć, że odniósł triumf?
Bella wróciła odświeżona. Uśmiech, którym darzyła tylko ojca, znów pojawił
się na jej twarzy. Przyniosła talerzyk twarogu ze śmietaną i zaczęła go karmić.
Przełknął kilka łyżek i odsunął od siebie jej rękę. – Idź na powietrze – poprosił.
– Idź, przespaceruj się.
Wzruszała ramionami: – Nie chce mi się… A tu nie można narzekać na po-
wietrze.
Powietrze w pokoju było dobre. Bella uśmiechnęła się, gdy Samuel odetchnął
nim z wysiłkiem.
Wczesne wieczory były zwykle ciężkie, krytyczne. Później robiło się lżej. Dziunia
i Michał przychodzili posiedzieć przy łóżku, porozmawiać z nim, ponad nim, poza
nim. Dobrze było posłuchać, wiedzieć i nie wiedzieć, o co chodzi, czuć szelest
rozmowy, jakby wiśnia szemrała liśćmi w tym właśnie pokoju, nad głową. Być
częścią tego szelestu, a jednak leżeć z boku.
Michał badał Samuela i nic nie mówił. Samuel już dawno przestał pytać.
Podczas takich odwiedzin, niczym nie różniących się od tych wcześniejszych,
Bella odprowadziła Michała i Dziunię i dostrzegła nagle, że twarz siostry wykrzy-
wia się w grymasie płaczu. Objęła ją: – Nie musisz niczego przynosić – głaskała
Dziunię. – Dam sobie radę. Tata je niewiele.
Wówczas Michał chwycił ją za ramię i patrząc jej w twarz powiedział: – Chodź,
obiecałem tacie, że przejdziesz się z nami po podwórzu.
Szli wąskimi ścieżkami wśród kwitnących grządek. Ziemniaki i botwina koły-
sały się na wieczornym wietrze. Michał wciąż trzymał mocno Bellę za ramię, aż
przypomniała sobie, jak przyjemnie się spaceruje opierając się o męski bark.
Czuła szum w głowie. Coś szeleściło i bulgotało w krwi, wzbudzało zamęt w ca-
łym ciele. – Wiesz, Michale – zrobiła się rozmowna i ufna, niespodziewanie dla
samej siebie. – Kiedyś kochałam chłopca, Mietka… Był inny niż ty… Gdy mnie
tak trzymasz… – zagryzła wargi. Mówiła głupstwa i cieszyła się, że ani Michał,
ani Dziunia nie przywiązują wagi do jej słów. Lecz nagle jej umysł przeszyło jakby
ostrze noża. Stanęła i wyrwała się Michałowi: – Chcesz mi coś powiedzieć o tacie.
– Tak – powiedział cicho.
Szybko zasłoniła uszy rękami: – Nie chcę słyszeć! – Stali pod wiśnią. Białe
płatki opadały na ich głowy. Twarz Belli skryta w dłoniach wykrzywiała się i kur-
czyła jak twarz staruchy. Oczy miała czarne, głębokie i przerażone. Trudno było
na nią patrzeć, a już niemożliwością przyglądać się małej, zapłakanej twarzyczce 325