Page 326 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 326
Uśmiechnęła się mądrze i odezwała z wiarą, pobożnie, wycierając pot z jego
czoła: – Napiszesz historię łódzkich Żydów. Oboje napiszemy. Pora, żebym też
się czegoś dowiedziała… Będziemy pracować razem. – Powiedziała to z prze-
konaniem, a zarazem z chęcią przypodobania się ojcu. Czekała na pochwałę.
– Co, tatusiu? Zamkniemy się w twoim pokoju i nie wpuścimy nikogo, dopóki
nie skończymy książki.
– Tak – zgodził się i kontynuował: – Zapakuj porządnie… Szkoda, żeby notatki
przepadły… Zakop w piwnicy… W razie, gdyby miała przyjść akcja… rewizja.
– Tymczasowo – zgodziła się. – Aż wyzdrowiejesz. – I uśmiechnęła się: –
Jesteś kapryśny, tatusiu.
Zagryzł wargi. Jak mógłby sprawić jej ból i sprowadzić na ziemię? A jednak
musiał, dla jej własnego dobra. Wieczorem, gdy poczuł się lepiej i miał więcej
sił, odezwał się do niej: – Bello, ty wiesz jak ze mną jest?
– Tak – odpowiedziała cicho. – Michał mi powiedział. Masz chore płuca.
– Bardzo chore…
Czuła się dojrzale, jak doświadczona życiowo matka: – Wyzdrowiejesz. Na
zewnątrz jest ciepło i zbliża się lato.
– Chcę, żebyś uczyniła z notatkami to, co mi obiecałaś. Po wojnie muszą
trafić do archiwum, dopóki nie dotrze do nich historyk i… Może zdołasz znaleźć
gdzieś trochę ceraty… Dobrze je zawinąć przed wilgocią.
– Ile razy musisz mi to powtarzać, tatusiu? – Głaskała jego mokre czoło.
– Dlaczego nie robisz tego, co ci każę? – Wykrzyknął sfrustrowany.
Przypadła do jego twarzy: – Sza, tatusiu, nie złość się. Zrobię, co mi każesz,
przysięgam… – Przygryzła paznokieć i rozpłakała się. Z poczucia winy chciał
podnieść dłoń do jej twarzy. Ale ręka była ciężka i nie chciała się poruszyć. Bella
długo leżała z wilgotnymi policzkami przytulona do jego przepoconej koszuli.
W pokoju panowała wieczorna szarość. Ciepłe cienie chodziły po meblach, po
ścianach. Przez otwarte drzwi balkonowe wiał łagodny, leniwy wiatr. Liście na
zewnątrz, na wiśni, szumiały cicho.
W końcu odkleiła od niego twarz i wyszła się umyć. Pozostał sam – jego zmysły
mogły swobodnie doświadczać wszystkich cieni i świateł, najdrobniejszych nitek
ciszy. Był płonącym cierniem w milczeniu pochłaniającym wszystko wokół, którego
każdy oddech kłuł, syczał, parzył. Płonąc tak, cieszył się spokojem – nie tylko
tym, który go otaczał, ale też wewnętrznym. Triumfował we wszystkich wojnach,
uciszył wszystkie burze, spłacił wszystkie długi, odkupił wszystkie grzechy. Co
za wspaniała wolność! Nieskończona. Mógł przemieszczać się po niej od jednej
nieskończoności do drugiej, ponad wszelkimi granicami, wszelkimi horyzontami.
Śpiewna, czarowna wolność.
Dużo myślał o życiu. Gorączkował życiem i wybuchał nim w ciszy. Ale oży-
wienie, które teraz odczuwał, sprowadziło chłodne myśli. Rozum był surowym
sędzią. Samuel zbyt szybko i zbyt łatwo zrzucił z siebie poczucie winy. Ponieważ
324 wolność życia miała swoje granice, nie była nieskończona. Kończyła się tam,