Page 294 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 294
formę powinniśmy zmieścić to, co nie ma formy? – Jej twarz płonęła. Wzdrygnęła
się z powodu zimna i postawiła kołnierz. Nie mogła powstrzymać wylewu słów,
wpadła w rodzaj pijanej ekstazy: – Żyjemy na ostrzu noża, który przeciął historię…
Chwycił ją za ramię i odwrócił się do niej całym ciałem: – Tak, nastanie
nowa era. Do naszych czasów i po naszych czasach. Jesteśmy granicą. Wraz
z nami upada stare. Na nas zostanie wybudowane nowe… Chcę pani przeczytać
poemat… Pani drży? Zimno pani? Mogę przyjść jutro. Widzi pani – rozgrzewał
się z każdym słowem. – Mam podobny problem z moim poematem, chociaż to
poezja. Ponieważ to także epika. Rozumie pani? Nie mogę sobie pozwolić, by
czekać na perspektywę. Muszę utrwalać chwile w ich trwaniu. Tak teraz trzeba.
Ma pani rację. Później też się pamięta, ale pamięć jest ograniczona barierami,
które podświadomość boi się przekraczać. Tak, ma pani też rację w tym, że
powieść jest zbyt często rusztowaniem, planowaniem, pełnią. I w tym, co pani
mówi o głównych bohaterach… To fałsz, nie życie. Losy się gmatwają. Człowiek
stoi w centrum tylko względem siebie, ale równolegle z kimś innym, trzecim,
dziesiątym… Także cięcie noża… Topór losu opada nagle. Tak, osobiste problemy Rozdział czternasty
rozwiązane, osobiste problemy nierozwiązane. A potem znów: pisarz musi stać
poza swoim epickim dziełem. Im bardziej na zewnątrz, mówią, tym lepsze dzieło,
bardziej udane. A jak ja mam stać poza? Nawet gdybym to potrafił, nie chcę…
Dlatego, widzi pani, muszę kluczyć w ciemnościach. No i co? Czy człowiek nie
kluczy? Niech kluczy więc także dzieło o człowieku.
Stali przed bramą jej domu. Wyciągnęła do niego dłoń: – Proszę wybaczyć, że
biegnę – szepnęła i zadzwoniła zębami. – Nie wiem dlaczego, ale zrobiło mi się
bardzo zimno… – Jednak jej oczy uśmiechały się ciepło. Patrzyła na jego twarz,
która teraz wydawała jej się jaśniejsza. Śnieg prószył na daszek maciejówki. –
Pan wie, panie Berkowicz, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy?
Patrzył na pokryte śniegiem loki, które wystawały spod czerwonej chustki
na głowie. Jej policzki zdawały się odbijać czerwoną barwę. Oczy Berkowicza od-
wzajemniły uśmiech, który dobiegał do niego przez mglisty blask: – Oczywiście.
Na podwórzu przy Lutomierskiej.
– Nie, wcześniej, w drodze do getta. Taszczył pan stół, z którego zrobił pan
sanie. Szturchnął mnie pan w żebra. „Widzisz – tata wskazał na pana – to ży-
dowski pisarz, nazywa się Berkowicz”.
Jej słowa wzbudziły niespodziewaną tęsknotę. Z żalem wypuścił z dłoni palce
dziewczyny, które delikatnie, przyjemnie rozgrzewały jego skórę.
Rok tysiąc dziewięćset czterdziesty trzeci był rokiem miłości i nadziei.