Page 292 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 292
Skończyć musi się ta bajka,
Każda koniec ma.
Jadą sobie młodzi Żydzi
Polską łąką w dal…
Była to rytmiczna melorecytacja, do której Rachela kołysała się na ławce.
Same słowa uchodziły z jej ust wyraźnie, do rytmu, więc i słuchacze kołysali
się na swoich miejscach. Na chwilę pokój zamienił się w roztrzęsiony wagon
kolejowy. Gdy tylko skończyła, dało się słyszeć nieprzyjemne zgrzytanie ławki
Berkowicza. – Dobranoc! – Zawołał przesadnie głośno i niezgrabnym krokiem
wybiegł z pokoju. Winter ruszył za nim.
Praca w Wydziale Naukowym kończyła się pół godziny wcześniej niż w innych
resortach. Rachela zazwyczaj biegła do domu, wykorzystać te pół godziny dla
siebie. Dzisiaj jednak nie spieszyła się. Spacer na świeżym, zimowym powietrzu
wydawał się tak samo ważny, jak inne przyjemności. Czerwoną chustką okryła
teraz głowę i dla zachowania ciepła obwiązała się paskiem gimnazjalnego
płaszcza. Miło było iść po białym chodniku, wśród białej ciszy domów. Iść powoli
i wsłuchiwać się w głosy z głębi duszy. Wciąż miała przed oczami umęczoną
twarz Berkowicza. Chciała od niej uciec, żeby odzyskać harmonię, równowagę.
Ale czuła się winna lekkomyślności – dlaczego wybrała właśnie ten wiersz? Nie
potrafiła przestać myśleć o zmarszczkach na jego twarzy.
I oto pojawił się przed nią. Wypłynął nagle z bocznej uliczki. – Czekam tu na
panią – mruknął. Ich oczy spotkały się w słabym świetle lamp gazowych. Wyrażały
pytanie, zdumienie. Twarze w świetle lamp przybierały zielonożółtawą barwę,
jakby zaciągnięte maskami – lub uwolnione od maski. Na jego twarzy nie było
widać zmarszczek. Grube wargi wyglądały na ciemne, prawie czarne, uśmiechały
się do niej nieznacznie. W szparach napuchniętych oczu leżała głęboka, ciepła
czerń. Drobny śnieg bezszelestnie prószył na daszek maciejówki. Dobrze było
stać tak w ciszy i nie ruszać się z miejsca.
– Przepraszam, za tę recytację… Bez sensu… – wyszeptała.
Nie odpowiedział. Pozwalał jej patrzeć na swoją twarz. Łagodność i ból
sprawiały w świetle lampy, że wyglądał upiornie pięknie. Odciskały się na nim
wszystkie etapy życia. Był dzieckiem, młodzieńcem, mężczyzną i starcem.
– Być może jakiś sens tkwi tylko w bezsensie – powiedział. – Nasze święte
szaleństwo.
Zaczęli iść powoli z twarzami zwróconymi ku sobie. Rachela odezwała się: –
Rozumie pan, dlaczego wzięłam się za glinę?
– Aby nadać świętemu szaleństwu trzy wymiary.
Zaśmiała się cicho i w nagłym przypływie poufałości schyliła się ku niemu: –
Mieszczą się we mnie dwie komory: płytka i głęboka. Nie mam do nich klucza.
Otwierają się, kiedy im się spodoba. W pierwszej panuje zamęt, chaos. Wszystko
290 tam jest spowite mgłą i rozdarte. Ale w tych błogosławionych chwilach… Otwiera