Page 274 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 274

szybko podskakiwać, chętnie przyjmować razy, dopusty, ciosy – i z wdzięczno-
                 ścią się kłaniać.
                   Wciągnął na siebie kamizelkę, zapiął kołnierzyk, zawiązał krawat i podbiegł
                 do lustra. Musiał wyglądać jak człowiek. Starszy Żydów nie był jakimś żebrakiem,
                 ale królewskim patriarchą. Niech okażą szacunek. Szybko przeczesał włosy
                 i złapał kapelusz. W tak spokojny zimowy wieczór zaproszenie od Biebowa było
                 losem na loterii. Chaim Rumkowski znowu będzie tym, który nakarmi niezaspo-
                 kojony pysk Molocha. Jakże można było w ogóle mówić o szacunku. Nie, jeśli
                 już, chodziło o szacunek do samego siebie. Nagle jakaś myśl niczym błyskawica
                 przeleciała mu przez głowę. Biebow nie mógł ostatnio znieść Prezesa. Patrzył
                 na żydowskiego przywódcę wzrokiem kanibala… Rumkowski dosłyszał zimny
                 szept dochodzący gdzieś ze środka: – Tym razem nie chodzi o naród… Chodzi
                 o ciebie… Przeciwko tobie… Twojej skórze… Twoim kościom… – Na myśl o tym
                 serce objął chłód. Chłód i światło. Ale strach narastał.
                   Gdy Klara wróciła z rewii, musiała długo czekać na męża. Kręciła się po domu
                 szukając śladów, które wyjaśniłyby jej, gdzie może teraz być. Wracający służący                                       Rozdział trzynasty
                 o niczym nie wiedzieli, a ci, których posłała na Bałucki Rynek, meldowali, że
                 w oknie jego biura nie świeci się światło.
                   Późno w nocy pojawił się Prezes – rozchełstany. Lewy policzek miał wykrzy-
                 wiony, ciemnoczerwony. Objął żonę z chłopięcym entuzjazmem: – To tylko jeden
                 cios, najdroższa Klaro, tylko jeden… – sapał i pociągnął ją za sobą na sofę. Usiedli
                 obok siebie. Oparł głowę na jej ramieniu. Ręce go świerzbią – szepnął. – Wie, że
                 beze mnie nie będzie miał getta… Że beze mnie pójdzie na front i to, mój aniele,
                 nie daje mu spokoju…
   269   270   271   272   273   274   275   276   277   278   279