Page 209 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 209
drapały pazurami, szturchały łokciami. Bunim zdjął okulary i ukrył je w kieszeni.
Rwano futro na kołnierzu jego płaszcza, szarpano za poły. On sam – dzika bestia
– szarpał inne kołnierze i klapy, wczepiał się w inne poły. Minuty opadały szybko
z darowanej godziny niczym płatki z darowanego, więdnącego kwiatu… Płatek
za płatkiem, minuta za minutą. Bunim chciał zrezygnować. Pobiec z powrotem
z pustymi rękami. Ostatnie pięć minut wisiało na darowanej godzinie. Bunim był
już w ramie drzwi kooperatywy, już widział stamtąd, jak odważający wrzucają
kartofle do toreb. Naprzeciwko, obok piekarni, panował taki sam ścisk. Ludzie
wybiegali stamtąd z bochnami chleba. Zapach świeżego pieczywa docierał aż
tutaj, gdzie od dłuższej chwili wszystko się zatrzymało. Nie pchano się już do
przodu. Bicie. Krzyki. Bunim wyrwał się z kłębowiska. Wcześniej poleci do pie-
karni odebrać chleb, tam z pewnością pójdzie szybciej. Już był po drugiej stronie.
Nie wiedział, kiedy i jak miał siłę przecisnąć się przez wszystkie zgromadzone
ciała – wprost do drzwi. Już był w środku. Co za cud! Bo jasny chleb leżał na
jego ręku – kawałek życia. Serce się w nim uradowało, jakby sam był chlebem,
świeżym – pełnym nadziei.
Gdy opuścił kolejkę po chleb, ogarnął go spokój i – o dziwo – w kooperatywie,
gdzie rozdzielano kartofle, nie było już tłoku. Dostał się tam bez trudu. I oto miał
w torbie całą rację. Zarzucił worek z kartoflami na ramię, przycisnął chleb do
serca i ruszył w drogę do domu.
Ulica była jak wymarła. Bunim biegł przez nią rozchwianym krokiem. Wielka
rolwaga, pełna kolorów i płaczu, przejechała obok… Bramą pod mostem przy-
bywały rzędy turkoczących pospiesznie, pustych pojazdów. Bunim wszedł na
podwórko, które było czarne od ludzi. Wszyscy kołysali się i omdlewali w osza-
lałym tańcu. Kobiety rwały włosy z głów, uderzały nimi o ściany, leżały omdlałe
na działkach. Całe podwórko – jedno wycie.
Na wpół ślepy, pochylony pod ciężarem, puścił się w kierunku swojej chatki.
Zamek był wyłamany. Worek spadł mu z ramion i kartofle wysypały się na pod-
łogę, chleb wypadł z rąk. Wszedł do drugiego pokoju. Łóżko Miriam było puste.
Otworzył szafę i na oślep obmacywał pustkę pomiędzy luźnymi ubraniami żony.
Szuflada komody, gdzie ukryty był noworodek, była wysunięta.
Okiennice były oberwane. Przez okna wpadał poranek, przeglądając się
w lustrzanych drzwiach otwartej szafy. Pokój był pełen światła. Słońce – złoty,
wielki kot – leżało na zwiniętej kołdrze posłania Miriam. Bunim padł na nie
z rozpostartymi rękami i objął je jak ciało. Łóżko było jeszcze ciepłe. Leżąc na
nim, popatrzył suchymi oczyma na pokój. Obok drzwi, na podłodze, połyskując
szklanymi oczyma, leżała lalka Lili.
*
207