Page 159 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 159
pełna ruchu! Często przecinały ją niczym ostrze noża przeciągłe sygnały syren.
To były alarmy przeciwlotnicze. Czasami zaraz po nich znowu robiło się cicho,
a czasami dało się słyszeć daleki szum samolotów.
Panna Diamant myślała o żelaznych skrzydłach w przestworzach. Jej serce
wczuwało się w serce samotnego lotnika tam wysoko, na nocnym niebie. Co
on sobie myśli? – zastanawiała się. – Co czuje w ołowianym pancerzu, gdy tak
unosi się nad miastami, domami, milionami łóżek, w których śpią ludzie, męż-
czyźni, kobiety i dzieci? Co czuje, gdy trzyma los żywych w swoich rękach? Czy
nie czuje się samotny, sam jeden pod wielkim niebem? Czy nie tęskni do kąta,
z którym jest związane jego życie? Czy ma żonę, ukochaną, matkę, dziecko? Co
jest siłą, która zmusza go do naciśnięcia przycisku i odpalenia nad dachami
domostw ognistych rakiet, bomb? – Nie zastanawiała się, czy jest Niemcem, czy
Rosjaninem, czy Anglikiem. Był jej uczniem, synem. Uczyła go czytać. Umiał na
pamięć przynajmniej jeden poemat, choć jeden wiersz miłosny czy kołysankę,
którą śpiewała mu matka. Być może nie wierzył już, że z niezmierzonej wysokości
spogląda na niego oko Boga i widzi, co on robi. Ale w jego, lotnika, duszy musiało
być przecież jakieś oko, którym sam patrzył na siebie. Gdzieś z pewnością miał
w sobie korzenie cywilizacji, która przyszła z przykazaniem: „Nie zabijaj” – inaczej
nie potrafiłby manipulować żelaznymi skrzydłami. Co go zmusza do naciskania
przycisku − jego, ucznia, dziecko jakiejś matki, które zapewne kiedyś czuło łono
dobroci i uśmiechało się dziecięcym uśmiechem niewinności?
Jej uwaga skierowała się ku dzieciom, maluchom, które miała pod opieką.
W Europie, Azji i Ameryce, na wszystkich kontynentach, gdzie człowiek potrafił
czytać i pisać, było wielu nauczycieli takich jak ona, panna Diamant, wielu zło-
toustych kaznodziei jak ona. Ale to jej uczniowie, ich uczniowie wznosili się do
nieba na żelaznych skrzydłach, które siały śmierć. Więc jeśli tak, to z czym ona
ma iść do garstki maluchów na gettowym podwórku? I z czym ma iść do nowego
pokolenia niemieckich dzieci i dzieci innych narodów? Jak sprawić, by wyrosły
na ludzi, których dłoń nigdy nie będzie chciała nacisnąć przycisku siejącego
spustoszenie? Jak mogą dorosnąć i pozostać niewinne? Co jest ziarnem, które
należy w nich zasiać? Literatura nie wystarczała, poezja nie wystarczała, muzyka
nie wystarczała, religia nie wystarczała. – Więc co?
Zdarzało się, że gdy leżała w łóżku i dręczyła się takimi myślami, jej spokój
bywał przerywany z ostrością, która jeszcze bardziej wstrząsała niż syreny alar-
mowe. Ostatnio dzieci też stały się niedobre. Możliwe, że dawał się im we znaki
upał albo głód, a może obie te rzeczy naraz. Kręciły się na posłaniach. Przez
otwarte okno słyszała, jak skrzypią i piszczą ich łóżka – a i one same często
krzyczały przez sen głosem przerażonego ptaka, niewykrzyczaną skargą, która
zawisała na igłach strachu. Często jakiś maluch płakał głosem podobnym do
miauczenia, które dochodziło niczym z głębi lasu, zduszone westchnieniem.
Czasami w nocnym powietrzu niosło się wołanie: „Mama!” – błędny, rozhuśtany
statek, który zgubił drogę i tęsknił do ramion portu o imieniu czułość i opieka. 157