Page 139 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 139

W półmroku natknęła się na Blumcię, która wyszła z sąsiedniego pokoiku.
                   Obie nie mogły poradzić sobie z zamkiem, a gdy w końcu otwarły, para rąk
                   odepchnęła jedną od drugiej, po czym ktoś wkroczył pomiędzy nie. Inna para
                   rąk przyświecała latarką, a głos nieustannie wrzeszczał: − Mojsze Ejbuszyc,
                   do transportu! − Światło latarki tańczyło w dół i w górę po ścianach. Szlamek
                   zeskoczył z posłania. Blumcia mamrotała niezrozumiałe słowa. Ale Rachela szyb-
                   ko przyszła do siebie i powiedziała: − To pomyłka. On pracuje w kooperatywie.
                   Pokażę wam jego legitymację.
                      − Zgadza się – padła odpowiedź. – Praca w kooperatywie. Jest na liście. – La-
                   tarka była już w sypialni, podobnie jak głos: − Ejbuszyc, Ejbuszyc! Do transportu!
                      Dwie pary rąk potrząsały Mojszem, aż wybiły go ze snu. Łóżko skrzypiało
                   głośno i dziwacznie. Mojsze już stał obok łóżka w koszuli nocnej i drżał na cien-
                   kich, odwapnionych nogach.
                      Światło latarki świeciło mu prosto w twarz. – Ubierać się! – zabrzmiał rozkaz.
                   – Zasłonić okno i zapalić światło!
                      Blumcia długo walczyła z chustą nad oknem. Mojsze zapalił światło. Mrużył
                   oczy, drżał w koszuli nocnej, po czym, biorąc ubranie, zwrócił się do Racheli: −
                   Skręć mi papierosa. – Ledwo zdołał nałożyć ubranie, gdy dwaj policjanci wzięli
                   go pod ramiona. – Pójdź do Cukermana! – zdołał jeszcze powiedzieć, machając
                   ręką w stronę domowników, zanim drzwi się za nim zamknęły.
                      Trwało chwilę, zanim pozostała trójka zdołała się ubrać. Potem stali, patrząc
                   po sobie: − Co robić?
                      Chodzili z kuchni do pokoju i z pokoju do kuchni. Rozczochrani, skurczeni,
                   drżeli z zimna tej gorącej, dusznej nocy, nie spuszczając wzroku z zegara.
                      Gdy tylko nastał dzień i pierwsi przechodnie pojawili się na moście, Ra-
                   chela puściła się biegiem do Cukermanów. Zaspana kucharka Rejzl przyjęła
                   ją gniewnym burczeniem. Kazała jej czekać, lecz Rachela podążyła za nią.
                   Odpychając służącą od drzwi pokoju chorego, podbiegła do łóżka, w któ-
                   rym leżało białe, zagipsowane ciało. – W nocy zabrano ojca! – szybko wy-
                   krzyknęła. – Kazał mi biec do pana, panie Cukerman! On liczy na pana…
                   on…
                      Policzki Samuela ściągnęły się. Z jego zaciśniętych ust z trudem i z głośnym
                   świstem wydobywał się strumień powietrza. Otworzył je kilka razy, ale chyba
                   nie mógł wydobyć z siebie głosu. W końcu poddał się i niemo poruszył głową
                   w prawo i w lewo.
                      Rachela biegała po ulicach. Nie mogła uwierzyć, że ojca nie ma tu gdzieś
                   pomiędzy spieszącymi do pracy. Trudno było uwierzyć w to, że go dzisiaj nie
                   zobaczy − ani dzisiaj, ani jutro… może nigdy. Nie docierało to do niej i nie czuła
                   strachu. Szła pełna nadziei i pewna siebie na drugi kraniec getta, do „świętego
                   Kamaszniczka”.
                      Powitał ją na progu delikatnym uśmiechem igrającym na cienkich wargach.
                   Spieszył się do pracy w obozie dla polskiej młodzieży, więc nie zatrzymał się,   137
   134   135   136   137   138   139   140   141   142   143   144