Page 134 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom trzeci.
P. 134

mężczyzny o dobrych manierach. I poza tym było coś niewłaściwego w posiadaniu
                 papierosów i nie czerpaniu z nich przyjemności – i to w czasie, gdy mężczyźni
                 z getta tęsknili za przyjemnościami. „Święty Kamaszniczek” nienawidził palenia
                 podobnie jak Rachela. Czerwieniał i kasłał, cierpiał i pluł, po czym wypuszczał
                 z ust całe chmury dymu, jakby miał w sobie kopcący piec. Ale był zdyscyplinowa-
                 ny, posłusznie podążał za wskazówkami Racheli, która pokazywała, jak z gracją
                 trzymać papierosa pomiędzy zgiętymi palcami i jak elegancko strącać popiół.
                 Dlatego Rachela miała okazję palić wraz z nim, a ponadto również dostawała
                 dwa papierosy do domu, dla swojego ojca Mojszego.
                   Tej właśnie części lekcji Rachela bardzo nie lubiła. Czuła się lepiej, gdy wał-
                 kowała z Kamaszniczkiem abecadło, które zapisywał każdego dnia w nowym
                 zeszycie, ponieważ nigdy nie mógł znaleźć tego, co napisał poprzednio. Pisał
                 wielkimi, koślawymi literami, ale upór prowadził jego rękę i dokonałby wielkich
                 postępów w tej dziedzinie, gdyby miewał te lekcje regularnie.
                   Problemem było to, że nigdy nie miał czasu i Rachela większą część lekcji
                 siedziała na poddaszu, gdzie ją odsyłał, aby czekała, aż załatwi gości lub in-
                 teresantów. Myśl, że tak czy siak otrzyma swoją zapłatę w postaci podwójnej
                 porcji chleba z masłem i kiełbasą i dwoma papierosami oraz że na poddaszu
                 ma możliwość pobyć odrobinę sama ze sobą, powinna była skłaniać Rachelę
                 do cierpliwości. Ale poddasze, czysto wybielone, pełne było skrzynek, w których
                 Kamaszniczek trzymał zapasy jedzenia i warzyw, a szczególnie niepokojący był
                 wielki worek z siatki, przez której oczka złociła się, niczym małe słonka, zdrowa,
                 lśniąca cebula. Worek hipnotyzował i ta godzina, którą Rachela tam spędzała,
                 mijała na walce pomiędzy nią a cebulą. Cebula kusiła, aby ręce jej dotknęły,
                 ale sumienie ostrzegało: nie rób tego! Czasami jej się wydawało, że worek stoi
                 tu specjalnie, że Kamaszniczek ją, Rachelę, poddaje próbie i że każda cebula
                 w worku jest policzona. Zawsze, gdy szła do domu, nie dotknąwszy worka, była
                 zadowolona, że nie będzie musiała się wstydzić, patrząc w oczy swojemu szla-
                 chetnemu, przystojnemu uczniowi.
                   Poza „świętym Kamaszniczkiem” Rachela miała też prywatne lekcje u we-
                 terynarza kontrolującego mięso, które przybywało do getta często nadgniłe.
                 Weterynarz po prostu chciał się nauczyć języka jidysz.
                   Był masywnym mężczyzną, po którym niemal nie było znać życia w getcie,
                 i który swoimi wąsami i masywnością ciała przypominał zdrowego, wiejskiego
                 doktora. Mówił ciężkim, basowym głosem, posługując się krakowską odmianą
                 polszczyzny, a postawą, lekarskim kitlem i wysokimi butami wzbudzał w swojej
                 nauczycielce strach, gdy przyjmował ją w „gabinecie” w piwnicy. Pałał świętym
                 gniewem na los, który zmusił go, by niezależnie od wszystkich utrapień, nagle
                 zabrał się za naukę języka, którym gardził, a który musiał poznać, aby się porozu-
                 mieć ze sztabem swoich podwładnych nieznających nawet kalekiej polszczyzny.
                 A nauczyć się chciał szybko: chciał od razu zacząć mówić i rozumieć. Niestety
          132    był tępy i rozkojarzony. Słowa wychodziły z jego ust zniekształcone, przekręcone,
   129   130   131   132   133   134   135   136   137   138   139