Page 465 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 465
obojętnie. Wzruszali ramionami, słuchając pouczeń pani Fajner. – Te owoce kłują
w oczy – tłumaczyli spokojnie. – Ślinka cieknie na ich widok.
Obie kobiety udały się do Prezesa, który na ich szczęście był w szampańskim
nastroju. Zadzwonił, gdzie należało, a uradowane nauczycielki wróciły biegiem do
gimnazjum. Załatwiwszy tę sprawę, panna Diamant zebrała uczniów ze swoich
klas i ruszyła z nimi do getta. Był to dzień zaplanowanej wycieczki do szpitala
w związku z dodatkowymi kursami o chorobach i higienie w getcie. Więc ponow-
nie przeszła długą drogę piechotą, nie z przymusu jednak, lecz z chęci zdobycia
wiedzy. Dzięki temu dowiedziała się, że dziewięćdziesiąt procent populacji jest
zarażone gruźlicą. Jednak nie było jej łatwo wygospodarować tych kilku godzin
na naukę. Gdy tylko ktoś przyniósł informację, że po długiej przerwie znów będą
wydawać kotlety mięsne i zupę, uczniowie kręcili się w ławkach zupełnie już
rozproszeni, nie mogąc się doczekać posiłku.
W drodze do domu dogoniła ją grupa uczniów. Zaczęli dyskusję o wrażeniach
z wizyty w szpitalu. Rozmawiali o prześwietleniach, gruźlicy, tyfusie. Porównywali
stan zaawansowania swojej choroby. Ten miał plamkę na płucach, ów dziurę,
inny wodę. Jeden z nich pochwalił się, że prześwietlenie wyszło mu czyste, jest
zdrowy jak koń, ale systematycznie traci pół kilograma tygodniowo, po czym zaczął
wyliczać, ile kilogramów musi jeszcze stracić, aby całkiem zniknąć. Rozmawiali
jak uczeni, prawdziwi spece – kłócili się o cyfry, procenty, a zmęczoną pannę
Diamant brali na świadka i sędziego. W taki dzień robiło się jej przykro. Miała
ochotę płakać. Miała wrażenie, że wszystko pełza po ziemi, ludzie są niczym
robaki, ona zaś jest jednym z nich. W górze jaśniało niebo, ale kto je dostrzegał
w takim dniu?
W domu czekał na nią codzienny harmider. Wszyscy wrócili z pracy. Maleń-
stwa zamęczały rodziców rozmowami, płaczem i śmiechem. Na podwórku myto
liście buraków i kapusty. Pompa rzęziła. Gdzieś stukały garnki, dzwoniły sztućce.
W korytarzach nauczycielki stały nad baliami prania. Dyżurne sprzątaczki za-
miatały schody. Ktoś, zbiegając obładowany pościelą, którą chciał wywietrzyć,
o mało nie zgarnął po drodze zmęczonej panny Diamant. Powietrze wypełniała
gorączka, para i zapach potu.
Gdy w końcu doczłapała do pokoiku, zastała na miejscu nieoczekiwanego
gościa – byłą uczennicę Klarę Wajnszenker. Dziewczyna pozdrowiła nauczycielkę,
podając jej słoiczek. – Dostałam kwitek na pół kilo twarogu, więc przyniosłam
pani trochę.
Nauczycielka obdarzyła ją zmęczonym, roztargnionym uśmiechem i wzięła
słoiczek, nie wiedząc, co z nim począć. – Chce się pani umyć, panno Diamant?
Gdzie są pani kapcie? – zapytała Klara.
Panna Diamant nie lubiła, gdy jej usługiwano. Ale z Klarą było inaczej. Jej pomoc
sprawiała nawet przyjemność, ponieważ robiła wszystko bez krzty czułości czy
współczucia, jakby chciała pokazać, że jej dobroć pochodzi z głowy, a nie z serca.
Łatwo było to przyjąć, podobnie jak kiedyś dobroć Szejndli – dobroć, która nie 463