Page 462 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 462

się – w swych ambicjach i małostkowości – zupełnie jak dzieci. Teraz brakowało
               im nawet pewności co do własnej wiedzy. Wszyscy czuli się jak początkujący.
               Całymi wieczorami spędzali czas na dyskusjach, czego i jak należy uczyć. A samo
               nauczanie przestało być przykrym obowiązkiem, fachem, stanowiskiem. Teraz
               stanowiło źródło utrzymania i jednocześnie odpowiedzialność. Znikła różnica
               między podejściem do pracy panny Diamant i reszty. Nauczyciele poczuli się
               równie starzy jak ona, ona zaś równie młoda jak oni. Do tego doszło wspólne
               spędzanie czasu po pracy. Wówczas opowiadali jej o swoich problemach i chęt-
               nie słuchali uwag.
                  Dlatego miłość panny Diamant do dzieci, do uczniów jeszcze się wzmogła.
               Jak zauważyła, zmiana w nauczycielach zaszła właśnie z powodu młodzieży. Jej
               zdaniem niesłychany pociąg młodych ludzi do wiedzy, uparte zadawanie pytań
               i niezadowalanie się sztampową odpowiedzią, zmusiły nauczycieli do przemyśleń
               i nabrania szacunku. W końcu sami zmienili się w uczniów, w poszukiwaczy,
               dzięki czemu znaleźli wspólny język z młodymi. O, jak miło się zdziwiła, odkry-
               wając w kolegach oddanie dla pracy! Jak wspaniale było widzieć ich wieczorami
               siedzących i uczących się, przygotowujących do lekcji! Oczywiście wśród nich
               były też wyjątki, jak na przykład profesor Lustikman, który nieustannie krzyczał
               i kłócił się ze wszystkimi, wszystko kwitując powiedzeniem: „I tak skończymy
               w piachu!”. Jednak w istocie byli to ludzie zupełnie złamani głodem, chorzy,
               którzy jedną nogą byli już na tamtym świecie. A mimo to ten właśnie złośliwy,
               zgorzkniały pan Lustikman zamieniał swoje lekcje fizyki w istne dzieła sztuki.
               Uczniowie nieraz chętnie przesiadywali z nim na przerwach, opuszczając pierwsze
               minuty kolejnych zajęć.
                  Panna Diamant wiele zawdzięczała tej komunie. Nie musiała zajmować się
               prowadzeniem domu, martwić się o codzienne drobiazgi. Komitet chciał ją zu-
               pełnie uwolnić od obowiązków, ale wymogła na nim, aby przydzielił jej zajęcie,
               więc została zarządczynią klubu dla nauczycielskich dzieci.
                  Za dnia rzadko miała czas dla siebie. Nawet siedząc w swoim pokoiku i od-
               poczywając na łóżku, miała myśli zajęte sprawami świata zewnętrznego. Latem
               drzwi do wszystkich pomieszczeń stały otworem, zewsząd dochodziły do niej
               rozmowy. Od czasu do czasu ktoś wpadał na pogawędkę albo się zwierzyć. Je-
               den miał opuchnięte nogi, drugi początki gruźlicy. Komuś chorowały dzieci, ktoś
               zmagał się z przygnębieniem, z brakiem zrozumienia u najbliższych. Wyglądało
               to tak, jakby akurat panna Diamant była najzdrowsza i najszczęśliwsza z nich
               wszystkich.
                  Im dłużej mieszkała z nauczycielami, tym bardziej rosła estyma, jaką ją
               darzono. Jakby przemieniła się w duchową matkę pozostałych, dosłownie –
               w świętą. I jak to z matką bywa, nauczyciele do woli korzystali z jej czasu i uwag,
               jakby należała do każdego z nich, jakby znajdowała się w tym miejscu właśnie
               po to, aby towarzyszyć im w życiu, nie posiadając własnego. Jeśli przy całej tej
         460   bliskości istniał jakikolwiek dystans pomiędzy nią a resztą mieszkańców, to
   457   458   459   460   461   462   463   464   465   466   467