Page 463 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 463

miał on charakter fizyczny. Czasem pragnęła, żeby zajęli się nią tak jak Szejndl
                  z podwórka przy Lutomierskiej. Tęskniła za pytaniem, jak się czuje, za dotykiem
                  ręki, dłonią na czole, siostrzanym pocałunkiem kobiety. Rekompensowała to
                  sobie w kontaktach z najmłodszymi. Gdy tylko taki szkrab przydreptywał do niej,
                  chwytał rękami fałdy sukni czy też zarzucał jej ramiona na szyję, odzyskiwała to,
                  czego szczędzili jej starsi. Rachunek się wyrównywał.
                     Osobistymi przemyśleniami i nastrojem zajmowała się najczęściej nocą, na
                  posłaniu. Łóżko stało pod otwartym oknem, a twarz panny Diamant zwracała się
                  ku niebu. Zdawało się jej, że leży na zewnątrz, na wilgotnym polu. Wokół okna
                  kołysały się pnącza powojnika, działki pachniały, ona zaś pozostawała sam na
                  sam ze światem. Było w niej jeszcze tak wiele zdziwienia, tyle zapału. Pragnęła
                  tak wiele dowiedzieć się o człowieku, o sobie, o życiu. A niebo wciąż jeszcze
                  miało ją w swoim władaniu – rozpalało sny i pragnienia. O dziwo, ciało tak bardzo
                  się skurczyło, zestarzało, plecy przygięły, nogi ledwo miały siłę się unieść, ale
                  jej wnętrze nie postarzało się ani trochę. Wypełniała ją rześkość, jakby dopiero
                  przyszła na świat, pragnąc piękna, jasności, a przede wszystkim zakochując się
                  we wszystkim, co żyje i rośnie pod baldachimem dostojnego, tajemniczego nieba.
                     Jednak czasami, odpoczywając na posłaniu, czuła się tak, jakby leżała w gro-
                  bie pod gołym niebem. Niejeden raz widziała wówczas przed sobą twarz małego
                  dziecka. Kiedyś podziwiała maluchy z oddali, tak jak podziwia się kwiaty. Teraz
                  podziw ten nabrał charakteru afirmacji bezpośredniej poprzez kontakt fizyczny.
                  Ta potrzeba zachwytu emanowała z całego jej słabowitego ciała, towarzysząc
                  myślom o śmierci. Zaś sama śmierć – kiedyś zupełna abstrakcja, spekulacja
                  filozoficzna – stała się dla niej tu, na tym łóżku pod oknem, realnie bliska. Wi-
                  działa je razem – jasne dłonie życia i mroczne dłonie śmierci. Gdzieś na progu
                  snu mieszały się jej i zamieniały miejscami, ona zaś żywiła czułość i ciekawość
                  wobec obu.
                     Ale w sierpniu nawet noce przestały należeć do niej. Do egzaminów matu-
                  ralnych w gimnazjum pozostał miesiąc . Według własnych obliczeń panna Dia-
                                                  1
                  mant miała już za sobą około czterdziestu roczników matur, ale do żadnego nie
                  przygotowywała się tak jak w tym roku. Stało się to samo z siebie, i znów – za
                  sprawą uczniów. Nigdy dotąd nie przerobiła tyle materiału i nie poruszyła tylu
                  nowych dziedzin, do których sama często musiała się przygotowywać i douczać
                  wespół z uczniami. Trudność leżała nie tyle w materiale, co w podejściu do niego.
                  Przedwojenne wyrzuty wobec uczniów, że ociągają się z czytaniem utworów,
                  z gruntownym poznaniem epoki, pisarza, tutaj się nie zdarzały. Działo się wręcz
                  odwrotnie – były protesty, ostre pytania skierowane do pisarzy, kwestionowanie
                  ich podejścia do życia. Każdy chłopiec czy dziewczyna w jej klasie uważał, że
                  ma prawo wezwać tego czy owego artystę na przesłuchanie na temat tego, co



                  1    W getcie odbyły się dwukrotnie egzaminy maturalne: w 1941 r. do matur przystąpiono 4 września.   461
   458   459   460   461   462   463   464   465   466   467   468