Page 443 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 443

a sam jestem robakiem, którego każdy chętnie by zdeptał. Jestem między mło-
                  tem a kowadłem. Do tego trzeba mieć siły... trzeba mieć żelazną determinację...
                     Samuel spojrzał na niego przyjacielsko, ze współczuciem: – Wiem, panie
                  Prezesie, jak panu ciężko...
                     Prezes sapał, wycierał sobie pot z czoła. Poprawił okulary i przysunął się
                  bliżej do Samuela.
                     – Słyszysz, Cukerman, przyszło mi dzisiaj do głowy takie głupstwo... – przygryzł
                  wargi i uśmiechnął się krzywo. – Przyszło mi do głowy... by się ożenić. – Urwał,
                  trochę zawstydzony i kątem oka wpatrywał się badawczo w twarz Samuela,
                  gotowy wyczytać z niej wyraz zdumienia czy nawet drwiny. Ale pozostała ona
                  przyjacielska i poważna, więc Prezes już śmielej wyznał: – Chciałbym wziąć so-
                  bie porządną kobietę, inteligentkę, cichą... żeby mieć trochę ludzkiej bliskości.
                  Przed wojną nie to mi było w głowie... ale tu... moje serce musi się wzmocnić,
                  muszę mieć siły... dom, oddanego człowieka... Wtedy miałbym dwa razy tyle
                  energii, słyszysz? Wiele, jeszcze więcej niż teraz zdziałałbym dla narodu... –
                  Rumkowski zagryzł wargi. Marzenie o synu było zbyt intymne i zbyt święte, by je
                  tu wypowiedzieć. Musiało pozostać ukryte, zapieczętowane głęboko w duszy.
                  Samuelowi zrobiło się duszno z gorąca i od bliskości Prezesa. Poluzował sobie
                  krawat i rozpiął marynarkę. Rumkowski badał go: – Uważasz, że jestem za stary
                  na takie rzeczy, ha?
                     – Broń Boże, panie Prezesie. Wprost przeciwnie... Dom to dobra rzecz... –
                  wyjąkał Samuel.
                     – To dlaczego się skrzywiłeś?
                     – Słońce piecze, panie Prezesie...
                     Rumkowski wyczytał w tej uwadze lekceważenie. Już żałował, że się zwierzył
                  przed Cukermanem. – Tak, słońce piecze – mruknął, wstał i zszedł ze schodków,
                  zostawiając Cukermana za sobą.
                     Wielkimi krokami przemierzył drogę w stronę dorożki. Z pobliskiej szopy wyszedł
                  mu naprzeciw młody policjant. Maszerował dziarsko, sprężyście, a jego twarz
                  pod czapką policyjną była opalona i ogorzała od wiatru. Spojrzenie chłopaka było
                  inteligentne, szczere i przyjacielskie. „O, mój też taki będzie!” – zaśpiewało coś
                  w Mordechaju Chaimie, podczas gdy policjant wyciągnął się sztywno i zasaluto-
                  wał. – Jesteś na służbie, ha, synu? – zapytał dobrotliwie Prezes.
                     – Tak, panie Prezesie, pilnuję stodół.
                     – A jesteś dobrym policjantem?
                     – Wykonuję swój obowiązek, panie Prezesie.
                     – Jak się nazywasz?
                     – Mietek Rozenberg, panie Prezesie.
                     Rumkowski nastroszył brwi: – Z których Rozenbergów? Co robił twój ojciec
                  przed wojną?
                     – Moim ojcem jest fabrykant Adam Rozenberg, panie Prezesie.
                     Rozgoryczenie Prezesa sięgnęło szczytu. Ten idealny syn nie był jego, tylko   441
   438   439   440   441   442   443   444   445   446   447   448