Page 439 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 439
Ta myśl pojawiła się tak nieoczekiwanie, że Prezes aż znieruchomiał na ławce.
Maluchy podreptały dalej, nadeszły trochę starsze dzieci. Ubrane były tak samo,
ale śpiewały wyraźniej, harmonijniej. „Jakby mieć jedno takie dla siebie!” – jeszcze
nigdy Rumkowski nie odczuwał tego pragnienia tak silnie jak teraz, tego upal-
nego, lipcowego dnia na estradzie na Marysinie. „Jesteś najnieszczęśliwszym
z ludzi...” – usłyszał w sobie głos Szoszany. „Zasługujesz na trochę radości...” – na
radość, która dana jest każdemu żebrakowi, tylko nie jemu. Ogarnęła go litość
nad samym sobą. Ale nie poczuł rozpaczy, tylko otuchę. Czyż nie miał dowodów
na to, że odkąd zaczął brać zastrzyki i pigułki odbyła się w nim cudowna fizyczna
przemiana, tu, w getcie? Czasem sam siebie nie poznawał w lustrze. Jakby ten
sam, ale o dwadzieścia lat młodszy. Nie, nie ten sam, zupełnie inny człowiek,
z innym temperamentem, innym apetytem...
Przemaszerowały już dwunasto- i trzynastolatki, śpiewając chórem na cześć
Prezesa „Sto lat, sto lat!”. To wyrwało go z zamyślenia. Podniósł się, zaczął klaskać,
machać. Za nim zaskrzypiały ławki. Dygnitarze wstawali i też bili brawo. Lekki
kurz unosił się spod młodych stóp. „Hrabina Helena” chusteczką wytarła oczy
z kurzu i tą samą chusteczką posyłała całusy dzieciom. Rumkowski nie siadał,
więc spoceni dygnitarze też musieli stać (ławka Steinberga już od dawna była
pusta. Zniknął). Wycierali czoła i rzucali zmęczone spojrzenia na zegarki. Kobiety
w ciasnych butach na wysokich obcasach przestępowały z nogi na nogę. Parasolki
wysuwały im się z rąk i leżały na ramionach, ocieniając im twarze, a jednocześnie
kłując końcówkami drutów mężczyzn, którzy stali obok. Wszyscy mieli już dość.
Tylko pan Rumkowski modlił się w duchu, żeby pochód trwał jak najdłużej.
I rzeczywiście, do końca było jeszcze daleko. Miały przed nim dzisiaj przede-
filować trzy tysiące dzieci. Maszerowały i maszerowały. Kiedy maluchy już się
oddaliły, nowo obudzone pragnienie kwiliło jeszcze w piersi Prezesa jak słabe
pisklę. Ale im starsze były defilujące dzieci, tym silniejsze się ono stawało. Mor-
dechaj Chaim chciał mieć syna. Oczyma duszy widział jak rośnie, w miarę jak
przechodzące dzieci były coraz większe. Gdzieś między nimi kroczył jego syn,
coraz wyższy, coraz bardziej męski. Następca tronu, młody książę, dziedzic. Och,
jakie dziedzictwo by mu zostawił! Jak konkretne i osiągalne stałoby się wtedy
abstrakcyjne pojęcie nieśmiertelności!
Nagle myśl, złota myśl trafiła go jak grom: ożeni się!
Od razu zagłębił się w wyobrażenia o żonie, którą sobie sprawi. Kim będzie?
Jak będzie wyglądać? Będzie wybierał długo i ostrożnie. A było z czego wybierać.
Piękne młode kobiety w getcie kwitły jak blade, białe kwiaty, cnotliwie, w mil-
czeniu, dumne, a przy tym ufne. Pewnie, były też inne, takie, które chętnie by
się sprzedały, by tylko mieć dobre życie. Ale te łatwo było rozpoznać. On weźmie
taką, na twarzy której maluje się kobieca godność. Z rodzaju takich, jakich nigdy
nie próbował zwabić do swojej sypialni. Szanował je, trochę się ich bał. Ale on
to przemoże swą miłością. Weźmie sobie mądrą, inteligentkę. Niech jej wyrafi-
nowanie wymiesza się z jego krwią, żeby syn, który się z tego związku narodzi, 437