Page 440 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 440

miał mądrą głowę i arystokratyczne maniery. Będzie znał języki obce i grał na
               fortepianie. A przy tym będzie miał jego, Mordechaja Chaima, odwagę i męstwo.
                  Powietrze przepełnione było śpiewem, teraz już rytmicznym i harmonijnym.
               Szarożółta piaszczysta droga, składająca się z samego koloru i światła, wiła się
               jak wąż, aż zakręcała w oddali i wracała do estrady, przecinając położony przed
               nią trawiasty pas.
                  Już maszerowali gimnazjaliści. Najpierw dziewczęta: pół-dzieci, pół-kobiety.
               Mordechaj Chaim widział ich nagie, szczupłe nogi, sterczące młode biusty.
               Lekkie, letnie sukienki przylegały do gibkich ciał. Część dziewczyn miała długie,
               porządnie uczesane włosy, inne – zaplecione warkocze, jeszcze inne – urocze,
               chłopięco krótkie czuprynki. Włosy kasztanowe, blond lub czarne jak ciepły
               jedwab mieniły się w słońcu i otaczały twarze w kolorze matowej porcelany.
               Tyle drobnych, świeżych warg! Tyle nagich, kształtnych ramion! Tyle dłoni, jak
               delikatne liście na wietrze! Jakby nieznane egzotyczne rośliny płynęły po po-
               wierzchni chłodnej wody. A może dziewczęta, stąpające lekko, ledwo dotykając
               ziemi, były stadem młodych saren? Mordechaj Chaim rozkoszował się tym
               widokiem. W sercu czuł uniesienie. Nie było w nim szczypty fizycznego pożą-
               dania, odrobiny dobrze znanego mu pragnienia, by się w nie wgryźć zębami,
               by je połknąć. Tylko podziw, tylko wola, by błogosławić to piękno, by śpiewać
               hymny dziękczynne, że istnieje tu – w getcie, tu – przed nim, na pociechę dla
               duszy.
                  Po dziewczętach nadeszli chłopcy w białych koszulach rozpiętych pod szy-
               ją, z kołnierzykiem wyłożonym na smukłych szyjach. Znowu jakiś młot uderzył
               Mordechaja Chaima w skronie i serce: tam, tam... szedł jego syn, siedemnasto-
               letni, osiemnastoletni, maturzysta, geniusz. Szedł i patrzył na niego ciemnymi
               oczami. Patrzył setką par oczu. Ale dlaczego spoglądał tak bezczelnie? Co za
               drwina błyskała mu spod brwi? I co oznaczał ten nieprzyjemny, ironiczny uśmie-
               szek? Chłopcy rozmawiali między sobą. Dlaczego nauczyciele pozwalali im na
               rozmowę podczas przemarszu przed estradą? Czy dobrze słyszy, że głośno się
               roześmiali? Czy to z niego drwili? A obok szła ona – dyrektorka Fajnerowa. Jak
               wyniośle trzymała siwą głowę! Jak po królewsku kroczyła! Dlaczego nie zwróciła
               uwagi temu bezczelnemu towarzystwu? I jak go pozdrowiła z daleka, sztywnym
               skinieniem głowy, bardziej przypominającym kpinę niż pozdrowienie. Widział
               wyraźnie jak zasznurowała usta, jakby chciała opanować uśmiech – ten sam
               ironiczny uśmiech. Oj, już on się z nią policzy! Pokaże jej, tej starej, wysuszonej
               krowie! Już ona się nie będzie przed nim pysznić swoją uczonością, swoimi
               dyplomami, swoimi siedmioma czy ośmioma językami. On sobie weźmie żonę,
               co ją we wszystkim przewyższy, a do tego będzie młoda i będzie rodzić dzieci.
                  Po dwóch i pół godzinach defilada się skończyła. Dzieci, głowa przy głowie,
               zebrały się na pobliskim polu, które rozkołysało się niczym młody las. Prezes
               podszedł do drugiego brzegu estrady, zwrócił twarz w stronę zatłoczonego
         438   pola i rozpostarł ramiona: – Drogie dzieci! – wykrzyknął, a cały Marysin zamilkł
   435   436   437   438   439   440   441   442   443   444   445