Page 438 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 438
„Wiem, wiem, Mordechaju Chaimie, brzemię, które nosisz na barkach, jest zbyt
ciężkie... ponad ludzką wytrzymałość. Powinieneś od czasu do czasu trochę
odetchnąć, bo to cię wykończy... Człowiek ma tylko jedno życie. Jesteś królem,
a zarazem najnieszczęśliwszym z ludzi. Nawet rodziny nie masz... żony, dzieci,
odrobiny ciepła... kogoś, kto by cię kochał i nie oczekiwał za to zapłaty. Drogi
Mordechaju Chaimie... Jesteś dobry dla innych, a zły dla siebie... Czy ty się nie
liczysz? Pozwól sobie... pozwól sobie na chwilę spokoju”.
Wtedy przyszło mu do głowy, by zobaczyć dzieci na Marysinie.
Teraz siedział na estradzie, z gołą, siwą głową, z twarzą promieniejącą łagod-
nością, ciepłem. Jak tylko dostrzegł dzieci, które wyszły z budynku i maszerowały
parami, poprawił okulary i położył rękę na kolanie swojego brata Józefa: – Patrz,
patrz, widzisz... Już idą! – głos drżał mu z radości.
Na estradzie usłyszano głos Prezesa i wszystkie głowy odwróciły się posłusznie
w stronę nadchodzących dzieci. Na rozgrzanych twarzach jak na rozkaz pokazał
się uśmiech.
– Jakie one słodkie! – wycedziła przez zasznurowane wargi elegancka „hra-
bina Helena”.
– Steinberg, co powiesz na moje dzieci, ha?! – Prezes spojrzał na korpulent-
nego komendanta więzienia niecierpliwie wiercącego się na ławce. Był jedynym
z obecnych, który zachował na twarzy wyraz nudy. – Śpiewają, słyszysz, Stein-
berg? – Rumkowski próbował zarazić go swoim entuzjazmem.
Ale Steinberg był nieczuły: – Słyszę, słyszę, panie Prezesie – mruknął. – Nie
jestem głuchy – i dalej wiercił się na ławce.
Prezes nie chciał, by zachowanie tego człowieka popsuło mu przyjemność.
To był prostak, ale miał swoje zalety. Nie lenił się. Po przejęciu tego stanowiska
stworzył więzienie, przed którym drżało całe getto. Nawet gestapowcy nie mo-
gli się nadziwić. Sam przeprowadzał przesłuchania, sam bił, kiedy było trzeba.
I najbardziej ze wszystkich przyczynił się do walki ze złodziejami i oszustami.
Pewnie, że odrobinę przesadzał, szczególnie z biciem. Nikt nie wychodził z wię-
zienia cały i zdrowy, nawet dzieci nie oszczędzał. Ale na to nie było rady. Miał za
sobą Gestapo, więc nie można było za bardzo nim dyrygować... Prezes starał
się więcej nie spoglądać w stronę Steinberga.
Dzieci w kolorowych ubrankach przechodziły powoli. Na samym przedzie
szły najmniejsze brzdące z sierocińców: trzy- i czterolatki. Ledwo dreptały po
wyboistej drodze, drobne nóżki zagłębiały się w koleiny. Chłopcy mieli na sobie
granatowe ubranka marynarskie, dziewczynki – białe bluzki z granatowymi,
plisowanymi spódniczkami, a we włosach czerwone kokardy. Wszystkie dzieci
trzymały kolorowe chorągiewki i kołysząc się śpiewały piosenkę. Rumkowskiemu
wydawało się, że słyszy śpiew aniołów. Miał ochotę je wycałować, jedno po drugim,
a jego palce gorąco pragnęły dotknąć pulchnych, nagich nóżek i aksamitnych
policzków. Przepełniła go rozpierająca, paląca radość, od której zrobiło mu się
436 lekko, a zarazem ciężko na sercu – ach, jakby tak mieć jedno takie dla siebie!