Page 441 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 441
i przysłuchiwał się jego słowom. – Dałem wam dziś dzień wolny od nauki, bo
chciałem was zobaczyć! Zobaczyć was wszystkie razem, uroczyście, na weso-
ło!... Bo przecież wiecie, że was kocham i że troszczę się o was dzień i noc. Tak,
dzień i noc rozmyślam, jak wam ulepszyć i ułatwić życie. Jesteście wszystkie
moimi dziećmi, a ja waszym ojcem! Niczego od was nie chcę za całą moją tro-
skę, oprócz jednej rzeczy: uczcie się pilnie i wytrwale, abym ja i wasi rodzice byli
z was dumni! – zaczerpnął powietrza, wyjął chusteczkę i z zadowoleniem otarł
sobie pot z czoła. Dobrze mówił. Jego głos był dźwięczny i męski. Zdawał sobie
z tego sprawę po sile echa, które docierało do niego od na wpół rozebranych
szop. Ale teraz, kiedy w wyczekującej ciszy przygotowywał się, by kontynuować
przemowę, do jego uszu doszło jakieś przejmujące wycie od strony cmentarza.
Nieoczekiwanie poczuł, że nie ma sensu przedłużać, że wszystko zostało już
właściwie powiedziane. Szybko wcisnął chusteczkę do kieszeni i znów podniósł
ramiona: – A teraz, moje drogie dzieci, dostaniecie ode mnie prezent! Każde
z was otrzyma kromkę chleba z kiełbasą!
Burza oklasków zahuczała mu w uszach. Ramiona wymachiwały. Kolorowe
chorągiewki wzlatywały w powietrze. Setki młodych ust, rozchylonych w uśmie-
chu, wystawiały ku słońcu białe, zachłanne zęby.
Nauczyciele próbowali utrzymać porządek. Każdy prowadził swoją grupę
w stronę pasma krzaków na skraju pola, gdzie rozstawiono stoły. Stali przy nich
urzędnicy pilnujący skrzynek z przygotowanymi zawczasu kromkami chleba
z kiełbasą. Zgiełk na polu nie był już radosny. Stał się bardziej przytłumiony,
pełen napięcia.
– Nie pchajcie się tak, dzieciaki! – Rumkowski dobrodusznie krzyknął z es-
trady. – Starczy dla wszystkich! – dzieci patrzyły na niego z niedowierzaniem.
Ledwo słuchały tego, co mówił. Twarze im się zmieniły, wydawały się dorosłe,
stare. Takie twarze Rumkowski nieraz widywał w ogonkach przed kooperatywami.
Nie mógł na nie patrzeć i zszedł ze schodków. Wmieszał się w tłum i sam zaczął
robić porządek w kolejkach do stołów. – Dzieci, spokojnie, dla każdego wystarczy,
nie pchajcie się tak – prosił łagodnym, ojcowskim tonem. Chciał chociaż przez
moment widzieć zadowolone i oddane mu twarze.
Ale dzieci nie widziały go i nie słyszały. Cała ich uwaga skupiona była na jednym
miejscu – na stołach, od których odejdą, trzymając kromkę chleba z kiełbasą.
Poczuł się zbędny. Nawet te dzieci, które mijały go z kromkami w ręce, też go nie
zauważały. Jak szczeniaki z kością biegły dalej, by jak najszybciej posmakować
dobry kąsek.
Prezes wyszedł na piaszczystą drogę. Daleko z przodu dostrzegł swoich
towarzyszy spieszących do domu z żonami, spacerujących sobie w najlepsze.
Przyszło mu do głowy, że nawet się z nim nie pożegnali i coś go w środku ukłuło.
Z pensjonatu dla zasłużonych urzędników gminy dał się słyszeć dźwięk dzwonka,
zwołujący na obiad. Mordechaj Chaim odruchowo się uśmiechnął: tak, sam sobie
zasłużył na to, by go wykiwano – być dobrym oznaczało być głupim. 439