Page 400 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 400

siebie samego. Myślałem o Racheli. Dlaczego unikałem spotkania z nią? Cała
               sprawa była zbyt skomplikowana. Czułem rozdarcie. Przestałem już zadawać
               sobie pytanie, czy ją kocham. Czasem tęsknię, ale częściej pragnę uciec. Dziw-
               ne, ona wyprowadza mnie z równowagi. Czuję złość, jakbym miał do niej ciągle
               o coś żal. Może dlatego, że sama jest wszystkiego pewna. Irytuje mnie nawet
               jej pewność miłości. Ja już niczego nie jestem pewien. Smutne.
                  Myślę sobie, że wiem, dlaczego nie mogę jej dłużej znieść. Przypisuję to jej
               energii, przekonaniu, że wie, czego chce. Jej zdolności szybkiego i zdecydo-
               wanego postępowania, gdy do głowy przychodzi jakaś idea. Ale to są przecież
               zalety, z powodu których powinienem ją podziwiać, kochać jeszcze mocniej. Nie,
               prawdziwym powodem jest przeczucie, że nie żąda ode mnie, abym też się taki
               stał. Poprosiła mnie, abym raz w tygodniu prowadził kółko samokształceniowe.
               Odmówiłem. Poprosiła, bym dyżurował w bibliotece. Też odmówiłem. Na przekór
               jej i sobie – ze złości, że ona żyje, a ja wegetuję?
                  Na przykład w zeszłym tygodniu wydarzył się mały incydent. Byliśmy razem,
               całkiem weseli, w nastroju do żartów. Poszliśmy na sam skraj Lutomierskiej.
               Tam wyjęła z kieszeni paczuszkę. Były w niej dwie łyżeczki cukru. Podała mi
               ją, a ja pochłonąłem wszystko na miejscu. Patrzyła na mnie swoim dawnym
               wzrokiem, łagodnym ciepłem oczu. Tymczasem we mnie, w środku, wszystko
               płakało z wdzięczności – ze wstydu. Natychmiast się połapała, że coś się ze
               mną dzieje i zaczęła mnie pięknie pouczać, że pomiędzy nami nie powinno ist-
               nieć „moje” i „twoje”, że powinienem przyjmować naturalnie, że czasem daje mi
               łyżeczkę swojego cukru. Dobrze wiedziałem, że jest z siebie zadowolona, czuje
               się dumna z uczynku. Poświęciła się dla miłości. Wówczas szczerze jej niena-
               widziłem.
                  A jednak teraz, idąc samotnie w niebieskim cieple nocy, otoczony spaceru-
               jącymi parami, zatęskniłem do niej. Chciałem trzymać ją za rękę, czuć ciepło jej
               skóry, patrzeć w brązowe, ciepłe oczy. Szukałem jej wzrokiem pomiędzy ludźmi,
               którzy mnie mijali, pomiędzy tymi, którzy siedzieli na progach, wyglądali przez
               okna, wśród dzieci bawiących się na podwórzach między działkami (wszyscy
               mają działki, tylko my nie. Nie było komu się postarać, zacisnąć zęby).
                  Minąłem dom Icchoka i spotkałem go siedzącego na progu z książką w ręku
               Państwo i rewolucja Lenina. Usiadłem przy nim, zapytałem, czy ciekawa, on zaś
               spojrzał na mnie z politowaniem: – Pomaga zrozumieć nawet życie w getcie.
                  – Lenin przewidział żydowskie getto? – zapytałem.
                  – Lenin analizuje system państwa. Tu, w getcie, mamy małą kopię kapitali-
               stycznego, biurokratycznego aparatu.
                  Nie miałem odwagi ani ochoty wdawać się w dyskusję, na przykład na temat
               aparatu biurokratycznego w samym Związku Radzieckim. Zagraliśmy kilka partii
               szachów, które wygrałem. – Nie idzie mi – przyznał. – Mózg nie pracuje. – Do-
               dałem, że zazwyczaj gra lepiej. – Zależy, co jest w żołądku – powiedział. – Nie
         398   chodziłem do pracy, straciłem zupę. – Wskazał swoje opuchnięte stopy: – Nie
   395   396   397   398   399   400   401   402   403   404   405