Page 396 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 396

Wracałem dziś z cmentarza z moim Abramkiem. Nasz sąsiad, piętnasto-
               letni chłopak, zmarł na suchoty. Abramek nie lubi chodzić prostymi ścieżkami.
               Ciągle gdzieś zbacza. Przeszliśmy przez pole, na którym stały kiedyś domy, ale
               je rozebrano. Pole było czarne – ugór, zryty rowami i dołami. A w rowach i na
               pagórkach leżeli ludzie o twarzach Murzynów, dzieci – o twarzach Murzynów.
               Grzebali w ziemi rękami, patykami, łyżkami.
                  – Górnicy! – zawołał Abramek i zaraz zniknął. Gdy podszedłem do pagórków,
               stał już na czworakach jak pozostali i rękami kopał w ziemi. Ludzie ci z bliska
               sami przypominali ruchome kawałki gleby, jak krety kopiące podziemne korytarze.
               Wszędzie leżały pootwierane szmaciane torby, w nich zaś grudki nadpalonego
               węgla, kawałki spopielonego drewna. Wkrótce sam leżałem obok Abramka,
               a po kolejnej chwili przestałem dostrzegać, co się dzieje wokół mnie – z takim
               zaangażowaniem szukałem czarnego złota. Moje ręce zrobiły się czarne, oczy
               miałem pełne kurzu, kurz leżał na wargach, na języku. A gdy w końcu podniosłem
               głowę i spojrzałem na Abramka, zobaczyłem dwoje czarnych oczu – rozżarzonych
               grudek węgla – śmiejących się do mnie z czarnej twarzy. – Ugotuje się zupkę –
               powiedział i zaciągnął sznurek chlebaka, który wypełniliśmy skarbem.
                  Hip-hip-hura! Żydzi opanowali nową gałąź produkcji! Hip-hip-hura dla żydow-
               skich górników!



                                                 *


                  Wyprałem spodnie taty, które noszę, zakładając tymczasowo własne stare,
               nienoszone już prawie od roku. Stare spodnie na mnie wiszą, a jednocześnie
               sięgają mi do łydek. Skurczyły się? Nie. To ja podrosłem ładnych kilka centy-
               metrów. Pytanie: co się stanie, jeśli podrosnę jeszcze przez rok, a getto wciąż
               będzie istnieć? Jestem tak wychudzony, że lekarka odwiedzająca dzieci w mojej
               szkole z własnej inicjatywy wręczyła mi skierowanie na prześwietlenie. Okazało
               się, że moje płuca są czyste (na razie), ale zważyłem się na wadze ambulato-
               ryjnej. W getcie straciłem dwanaście kilo. Mama przyjęła tę wieść (że płuca
               mam czyste) z wielką radością, jakby umierano w getcie wyłącznie na tę dziwną
               chorobę (nazywa się TBC). Według mnie sprawa jest prostsza – jeśli podrosnę
               jeszcze przez rok w takim tempie, w jakim tracę na wadze, to nie mam większych
               szans wyjść z tego cało. Jakby rośnięcie było nieszczęściem! Gdyby nie getto,
               triumfowałbym z każdym nowym milimetrem wzrostu. Tak, w głębi duszy już
               dawno wszystko obliczyłem. A jednak nie mogę nie tłumaczyć tego wszystkiego
               pozytywnie. Wmawiam sobie, że czuwa nade mną szczęśliwa gwiazda. Mruga
               do mnie, że jakkolwiek źle by się działo, to przecież się wykaraskam. Rozum
               kpi sobie z tego optymizmu, podobnie jak kpi z bezmyślnego optymizmu innych
         394   getciarzy. Szepcze mi do ucha, że jestem zwykłym strusiem chowającym głowę
   391   392   393   394   395   396   397   398   399   400   401