Page 384 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 384

odlecieć, zaczęła powoli spacerować po palcu. Rachela ujęła dłoń Dawida,
               obróciła wnętrzem do góry i paznokciem przesunęła biedronkę ze swojej ręki
               na jego: – Łaskocze? – głowy obojga zawisły nad odrobiną piękna. – Jeszcze
               młoda… – zauważyła Rachela – chyba dopiero co przyszła na świat.
                  – Tutaj, w tym deszczu.
                  – Mimo deszczu – poprawiła go.
                  Biedronka rozwinęła cienkie, przezroczyste skrzydełka i po krótkim wahaniu
               odfrunęła z dłoni Dawida. Towarzyszyli jej wzrokiem, aż zniknęła pod płaczącym
               niebem. Bez tej odrobiny czerwonego, żywego światła wszystko wokół było puste
               i szare. Dawid usiadł na ławce i wsunął złożone ręce pomiędzy kolana. – A jeśli ci
               się wydaje, że wstałem dzisiaj lewą nogą – kołysał się pochylony – to się mylisz.
               Ona… ona zatruwa mi życie. Nawet w twojej obecności musi mnie zawstydzać.
               Robi ze mnie szmatę… Od kiedy jesteśmy w getcie, chce we mnie widzieć praw-
               dziwego mężczyznę, a nie niedorajdę… czy flejtucha. Który z mężczyzn w getcie
               jest prawdziwym mężczyzną, co? I co w ogóle ma na myśli, twierdząc, że nie
               jestem mężczyzną?
                  Wszystko, o czym Rachela myślała, leżąc w łóżku o poranku, teraz powróciło.
               Chciała mu powiedzieć o swoim wyobcowaniu, o tym, że każda istota jest świa-
               tem samym w sobie, który krzyczy: „Jestem samotny”. I że gdy jedna samotność
               zauważy tę drugą, gdy tylko ją dostrzeże, to już wiele znaczy. A gdy dwie samot-
               ności spotkają się na chwilę, to już niemal szczęście.
                  Jasnozielona żabka wyskoczyła spod źdźbła trawy i skacząc w strugach
               deszczu, przesuwała się wzdłuż żwirowej ścieżki przed domkiem.
                  – Teraz wiem, że mama nigdy mnie nie kochała – rzucił Dawid chrapliwym
               głosem. – Nikt nie może mnie pokochać.
                  – Nieprawda. Ja cię kocham. Trzeba tylko zaprzyjaźnić się z obcością… Kiedyś
               miałam zbyt wielkie oczekiwania wobec naszej miłości…
                  Spojrzeli na siebie z ukosa. Napięcie powoli znikało z jego twarzy, jednak
               pozostał na niej smutek ciemniejący w oczach. Przyciągnął ją do siebie i tak na
               siedząco przytulił, po czym oboje patrzyli, jak deszcz pada na lasek, wsłuchiwali
               się w jego cichy szmer, w muzykę kropli, plusk-plusk, wygrywaną przez perły wody
               i drżącą zieleń. Ukryty ptak zaszczebiotał na gałęzi. Odpowiedział mu drugi, trzeci.
               Para rozpostartych, energicznie machających skrzydeł błysnęła w powietrzu, po
               czym zniknęła. Dawid oderwał brązowy kokon, który zwisał z dachu na cienkiej,
               kleistej nici. Pogładził jego jedwabiście włochatą, karbowaną powierzchnię: – Jutro
               to będzie motyl – zauważył – motyl, który zbyt wcześnie przychodzi na świat.
                  – Nie, dokładnie we właściwym czasie – poprawiła go.
                  – Dlaczego jest mu przeznaczony czas deszczu i zimna? Jaką radość ma
               taki motyl bez słońca?
                  – Wydaje mi się, że najnędzniejsze stworzenie stwarza sobie słońce.
                  Odłożył kokon na ławkę i odwrócił się ku Racheli, zbliżając twarz do jej twa-
         382   rzy. Nieoczekiwanie jego chłodne, wilgotne usta przypadły do jej warg, a jego
   379   380   381   382   383   384   385   386   387   388   389