Page 37 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 37
porzucając go gdzieś w sypialni. Nie mogła się pozbierać, odkąd uświadomiła
sobie, że musi opuścić swój dom. Na widok zakłopotania Matyldy twarz Jadwigi
zajaśniała: − Nie panią mam na myśli, pani Matyldo… Pani akurat wygląda dziś
całkiem dobrze. – Matylda próbowała odsunąć się od niej. – Pani Madziu, pani
jest jak dziecko. Jak może się pani obrażać o coś, czego nie powiedziałam?
Wszystkimi siłami Matylda próbowała powstrzymać gniew: − Bardzo proszę,
pani Jadwigo, głowa mnie boli…
Jadwiga więcej nie nalegała, została o krok z tyłu, po czym ponownie roz-
pakowała torebkę z cukierkami. Droga była nudna i męcząca, zwłaszcza gdy
się szło w bucikach na wysokich obcasach – więc wydawało się jej niemożliwe
pokonanie jej w milczeniu. Rozejrzała się, szukając kogoś do rozmowy. Jednak
widocznie nie mogła się zdecydować na wybór nikogo spośród zgrzanego tłumu,
więc powoli przysunęła się do dwóch chłopaków, którzy pomagali Wojciechowi
ciągnąć wózek. Teraz Matylda mogła bez przeszkód patrzeć na parę starszych
ludzi – profesora Hagera i jego żonę. Jakże im zazdrościła! Jak bardzo chciałaby,
żeby Samuel tak szedł obok niej, nie zostawiając jej samej! Nie mogła sobie
nawet wyobrazić, żeby mógł szeptać jej coś do ucha albo żeby przysuwał usta
do jej policzka, ale też nie wymagała tak wiele.
Już nie była tą odważną i silną Matyldą z ostatnich tygodni. Dopóki nie wy-
rwano jej z własnego domu, miała siłę na wszystko. Teraz była przestraszoną
księżniczką, która samotnie przemierza drogę obok resztek swego zrujnowa-
nego królestwa. I coś się w niej boleśnie buntowało – przeciw mężowi, przeciw
dzieciom, które zostawiły ją samą na tej drodze. „Nie potrzebują mnie. Już dla
nich nie istnieję” – coś w niej łkało. Czuła się obca wszystkim dookoła i sobie
samej; był to rodzaj chłodnej obcości nieboszczyka, który ma jeszcze gorące,
pełne bólu serce i wciąż jeszcze żywe, pełne łez oczy.
Raz za razem, spoglądając na parę staruszków, przywoływała we wspomnie-
niach ten moment, który tak gwałtownie odciął ją od życia: moment opuszczania
domu. Tak, nawet nie zdołała pożegnać się ze swoimi kątami. Oczywiście już od
wielu dni byli gotowi do odejścia, zatroszczyli się o mieszkanie, a rzeczy stały
spakowane. Jednak nikt nie wyobrażał sobie, że ten moment nadejdzie.
Na myśl o nowym mieszkaniu Matyldą aż wstrząsnęło. Przypomniała sobie, jak
Samuel zszedł z nią do śmierdzącej sutereny przy ulicy Lutomierskiej, do miesz-
kania pewnego znajomego stolarza. Syn stolarza zaprowadził ich do piekarza.
A mieszkanie piekarza przepełnione było zapachem chleba i ostrych, przypra-
wionych czosnkiem potraw. Spojrzenie na wpół ślepego piekarza – odzianego
w poszarzały, przyprószony mąką fartuch, właściciela spiczastej, czarnej bródki
– przyprawiło ją o mdłości. Gdy zostali sami w pokoju, który gospodarz chciał
im odstąpić, Matylda chwyciła Samuela za obie ręce i zaczęła nimi potrząsać:
„Mój piękny dom! Moje piękne rzeczy!” Wyszła stamtąd tak straszliwie łkając, że
przestraszony Samuel pobiegł do pana Rumkowskiego i wyprosił u niego zgodę
na zasiedlenie domu, oczywiście na tym samym podwórku, w którym kiedyś 35