Page 344 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 344
pola. Estera nuciła znane motywy, które jej głos – pod wpływem nastroju chwili,
atmosfery tego osobliwego spotkania i nieznanej siły, jaką w sobie poczuła
– wzbogacał o nowe treści. Jej ręka leżała na ramieniu jakiegoś chłopaka.
Czyjaś ręka głaskała ją po głowie. A jej oczy, biała szyja i rude włosy zwracały
się w stronę ręki Wintera. Odnosiła wrażenie, że to właśnie ta ręka wyciąga nić
tonów z jej krtani, z jej duszy, że moduluje je i nadaje im kształt.
Tak było do późnych godzin nocnych, kiedy wszystkie cztery ściany były ukoń-
czone, a Winter wypuścił z ręki ostatni kawałek kredki, nakazując: – Zapal światło!
Bursztyn zawiesił okno ciemną szmatą i zapalił światło. Powoli wszyscy pod-
nosili się z podłogi, rozprostowywali nogi, rozglądali się jakby obudzeni z jakiegoś
snu – i pogrążeni w nowym. Rozpościerał się przed nimi wspaniały, a zarazem
bolesny kraj światła i cienia, pachnący nowym, nieznanym życiem.
– Coś ty narobił?! – wykrzyknął Bursztyn, na pół ucieszony, na pół przerażony.
– Jak ci się podoba, ha? – Winter pięścią otarł pot z czoła i zmierzył sobie
puls. Nagle chwycił swoją wielką tekę, wepchnął pudełko z kredkami do kieszeni
i wykrzyknął: – Mam gorączkę! – Po czym uśmiechnięty, przepraszając obecnych
z roztargnioną miną, wybiegł z pokoiku.
*
Nazajutrz Estera poszła zapisać się do chóru. Było to skutkiem nieoczekiwa-
nego przeżycia w pokoiku Bursztyna. Tamtego wieczoru znowu odkryła w sobie
coś nowego, o czym nie miała przedtem pojęcia – drzemiącą w niej wewnętrzną
muzykę, ukrytą melodię. Nie była ona ani radosna ani jasna, nie usuwała cieni,
ale rzucała na nie nowe światło. Odkryta podczas wizyty u Bursztyna sprawiła,
że życie utraciło dużo ze swojej lekkości, jaką miało w ostatnim czasie – ale za
to stało się bogatsze, pełniejsze.
Nie myślała już o słowach gimnazjalistów ani o tym, że śpiewanie w chórze
jest kolaboracją z Rumkowskim. Ono dawało jej coś, co, jak sądziła, należało
się jej, a czego sobie przez całe życie odmawiała – przyjemność nie służącą
żadnemu ideałowi, bez żadnych nadrzędnych celów, zaspokajającą jej własne
pragnienia. Śpiewając, czuła się jak ktoś, kto przygotował, wyłącznie dla siebie,
ucztę ze swoich ulubionych potraw.
Na śpiewaniu w chórze się nie skończyło. Nie zaspokoiło ono całkowicie
tego czegoś, co się w niej obudziło. To był dopiero początek. Bo śpiewając,
czuła jeszcze krępujący ją cienki pancerz dyscypliny. Łatwiej odnajdywała ten
wyjątkowy stan ducha na spotkaniach z nowymi przyjaciółmi, czasem w pokoiku
Bursztyna, a jeszcze częściej – u Wintera. Od tamtego wieczoru do spotkań
dochodziło w sposób zupełnie naturalny: wszyscy oni pragnęli ponowić tamto
342 przeżycie. W towarzystwie ludzi, którzy dotychczas byli jej obcy, czuła, że potrafi