Page 332 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 332

A gdy oko się uśmiechało, ludziom robiło się lekko na duszy.
                  A ziemia? Była czymś rzeczywistym. Przedstawiała sobą to, co stałe i konkret-
               ne. Po tym ogrodzonym kawałku ziemi stąpały nogi – raz w śniegu, raz w błocie,
               raz w nasłonecznionym pyle. Wsiąkały w nią łzy, pogrążały się w niej westchnie-
               nia. Spali na niej wiecznym snem zamarznięci, zmarli z głodu i chorób. Nisko
               pełzał wszechobecny lęk, ale i nadzieja. Na tym kawałku ziemi, jak na stronie
               kalendarza, zostawiał swe piętno każdy dzień; każdy tydzień, każdy miesiąc
               zapisywały tu swą historię. Żydowi stąpającemu po ziemi getta wydawało się,
               że jego krok pozostawia na niej znak, ślad. Ziemia była wieczna i właśnie tego
               wszyscy pragnęli się uczepić.
                  W tych dniach Żydzi gettowi przypominali chore dzieci. Byli wyjątkowo wrażliwi
               nie tylko na pogodę, ale również na wszystkie zmiany zachodzące w nich samych
               i poza nimi. Wydawało się, że rozwinęli nowy, ukryty zmysł, zdolny wyczuwać
               najsłabsze wibracje w otaczającej ich przestrzeni. Jak chore dzieci czuli, że to,
               co niepojęte we śnie i na jawie, objawia się, przemawiając za pomocą tylko dla
               nich zrozumiałych znaków. Jakaś gorączka podsycana głodem, gruźlicą, rozpaczą
               i beznadziejnością zżerała ich ciała, a zarazem pomagała odbierać to wypaczone
               życie w jedyny możliwy do przyjęcia sposób – jako głębokie misterium.
                  Jak chore dzieci ludzie z ochotą wchodzili w to sekretne życie. Poddawano mu
               się, pozwalano rozgorączkowanej fantazji rozbujać się wszystkimi tonami, kolo-
               rami i odcieniami. Fantazja dodawała skrzydeł, przenosiła w inne światy. Syciła
               daniami, których nigdy w życiu się nie próbowało. Obdarzała szczęściem, którego
               nigdy przedtem się nie kosztowało. Pomagała wyzwolić się z więzów. Upiększała
               i zdobiła konkretną rzeczywistość. Najdrobniejszą nowinkę rozdmuchiwała do
               rozmiarów obietnicy wybawienia. Wprawiała w zachwyt kilkoma kawałkami
               ziemniaka i kęsem chleba z marmoladą. Fizyczną satysfakcję z przeżuwania
               pokarmu wynosiła na najwyższe wyżyny duchowej ekstazy i mistycznego zachwy-
               tu. Ludzie byli jej za to wdzięczni, jak chore dzieci czują wdzięczność wobec rąk
               poprawiających pościel na łóżku szpitalnym.
                  I jak chore dzieci zdani byli na pomoc tych rąk. Uwalniały od zmartwień,
               od troski o byt. Sprawiały, że można było stać się nieczułym na cierpienia i na
               chorobę, uznać je za normalność. W monotonnym rytmie nieszczęśliwego życia
               pozwalały na ucieczkę od rzeczywistości w marzenia o jutrze, które jawiło się
               jako upajające i oślepiające światło.
                  Tylko od jednej rzeczy ani pomocne ręce, ani fantazja nie pozwalały uciec – od
               bliskości śmierci drzemiącej na łóżku obok. I ponieważ wiedziano, że kęs chleba
               i talerz zupy nie wystarczą, by sobie z nią poradzić, zaczęto szukać mocniejszych
               środków. W ten sposób podczas owej głodnej zimy obudziła się w głowach tę-
               sknota za religią i pragnienie piękna. Szukano jakiegoś wyższego, mistycznego
               porządku, w którym zarówno to dziwne życie, jak i śmierć znalazłyby swoje miejsce.
               Szukano go w pokręconym mechanizmie świata, a także w samym sobie. Jedni
         330
   327   328   329   330   331   332   333   334   335   336   337