Page 279 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 279

z zastygłej zmarzliny. Gdzieniegdzie udawało mu się – oderwany kawałek pło-
                  tu, skrzypiąc i stukając, bujał się obluzowanymi sztachetami niczym białymi,
                  chwiejącymi się zębami. Tu i ówdzie poddawały się też kawałki papy z dachów.
                  Niczym czarne ręce w białych rękawiczkach stukały o domy, które nie przestały
                  dzwonić skutymi lodem szybami. Część okien wyglądała jak opuszczone powie-
                  ki zmarłych. Przyciśnięte do murów, białym, trupim uporem broniły się przed
                  swawolnym wiatrem i nie chciały go przepuścić przez swoje szpary. A jednak
                  dzikie wietrzysko przenikało przez nie i przedostawało się do mieszkań, które
                  bezbronne poddawały się bez woli walki, pozwalając mu hulać pośród mebli.
                  Ostre oddechy wiatru wyły w kominach, szalały w zimnych rurach kuchennych
                  i tańczyły swój czarci taniec pod zimnymi jak lód fajerkami. Ze wszystkich szpar
                  i dziur wypełzały na środek podłogi, chwytały się rozdętymi ramionami i kręciły,
                  jeden przy drugim, swobodnie i samopas – pod łóżkami i ponad nimi.
                     W łóżkach leżeli ludzie otuleni wszystkim, co potrafiło ogrzać – kołdrami i ko-
                  cami, płaszczami i szmatami. Wtulali się w siebie wygłodzonymi ciałami, jakby
                  byli dla siebie piecykami. Wpełzali pod koce aż po głowę, oddechami ogrzewali
                  powietrze pod nimi – i w ten sposób bronili się przed tchnieniem dzikości, która
                  szalała po nocnym świecie.
                     Ale nie wszędzie to pomagało. Gdzieniegdzie na łóżkach leżały roztrzęsione
                  ciała, które nie potrafiły ogrzać się i oddać w dobre ręce snu. Samotne, porzuco-
                  ne nawet przez najbliższych, którzy byli daleko, w ramionach słodkich snów lub
                  koszmarów. Wlepiały oczy w zamarznięte szyby i sczytywały z nich białe, przera-
                  żające listy, pisane przez noc piórem mrozu. Czasem ktoś krzyknął – po prostu
                  ze snu, z zapomnienia. Gdzieś płakały głodne niemowlęta, nie mogąc nasycić
                  się z pustych piersi matek. Gdzieś mamy, nago i boso, zeskakiwały z łóżek do
                  śpiących dzieci – aby upewnić się, że są przykryte, otulić je lepiej. Wracając do
                  swoich posłań, czuły, jak wiatr ostro, dokuczliwie szczypie brodawki ich piersi.
                  A gdzieniegdzie leżał też ktoś, kto nie drżał, nie śnił, nie czuwał. Ktoś, dla kogo
                  ostatnia noc 1940 roku była ostatnią nocą życia i pierwszą nocą wieczności.
                     Tylko w kilku zakątkach getta było ciepło. W kilku zakątkach getta wątłe, led-
                  wo dostrzegalne światło przedzierało się przez zasłonięte okna wraz z głośnymi,
                  wesołymi głosami. W czerwonym budynku Kripo nieżonaci pracownicy akurat
                  pełniący służbę urządzili sobie zabawę. Szklanki wódki i piwa dzwoniły, a pijacki
                  śpiew, który przedzierał się przez okna, toczył się ulicą Kościelną, podwórzem
                  pustego kościoła i docierał do gipsowych uszu Maryi w jej niszy. Dzisiejsza noc
                  była nocą świętowania dla Żydów uwięzionych w piwnicach Kripo. W spokoju
                  i ciszy mogli tulić poranione głowy, skatowane plecy i zwichnięte kończyny.
                     Głębiej w getcie było wesoło w domach kilku szych. Bawiono się tu według
                  rangi: zwykli policjanci osobno, oficerowie osobno, kierownicy resortów osobno,
                  biurokraci osobno. Dopiero co wzbogaceni wraz z niegdysiejszymi braćmi z pół-
                  światka. Żydzi pracujący w Kripo wraz z kolegami, szpiclami. Oraz pan Rumkowski
                  w doborowym towarzystwie.                                            277
   274   275   276   277   278   279   280   281   282   283   284