Page 235 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom drugi.
P. 235

Getto i jesień – jakaż to była zgrana para! Jakże harmonijny był ich uścisk, jakże
                  doskonale się uzupełniały – wzajemnie ujawniając swoją istotę. I jak pięknie
                  w ich objęciach igrał ponury owoc zjednoczenia – niejasne przeczucie i bolesne
                  przewidywania.
                     Któż potrafi opisać tamtą pierwszą jesień w getcie z nieustannymi deszczami,
                  wiatrami i mgłami, pajęczyną i szarością snującą się wokół domów i płotów, ponad
                  chodnikami i kamieniami, wokół ludzi i wózków, pętającą wszystko niewidzialnymi
                  nićmi losu, strachu, grozy i rozpaczy? Kto ma dość słów cienkich niczym igły,
                  słów ciężkich niczym chropowate kamienie, słów tajemniczo splątanych niczym
                  sieć pajęczyny – aby opisać duszę Żyda w getcie tamtej jesieni? Któż ma takie
                  skrzypce, by oddać wszystkie niuanse i miary smutku? Kto dysponuje paletą
                  tylu tonów cienia – aby odmalować getto podczas tamtej jesieni?
                     Już nie było nieba, tylko sama ziemia. I nawet na jej powierzchni wszystko
                  znikło, wyblakło. Wydawało się, że kłębiaste pyski chmur chcą połknąć czubki
                  kościelnych wież. Kłębiasty jęzor niczym gąbka lizał tarczę zegara o martwych
                  wskazówkach, przesłaniając go i ponownie odsłaniając, jakby cyferblat był twardym
                  orzechem, który nie może przejść przez gardło chmurzastego potwora. Każdy
                  kontur, każda forma traciła wyrazistość, rozpływając się w powietrzu, pozosta-
                  wiając po sobie jedynie ślad linii albo raczej tylko jej wyobrażenie. Wszystkie
                  barwy ulicy i podwórza, każdy najmniejszy znak koloru spłynął, jakby jakieś
                  ostrze zdarło z nich światło. Pozostała tylko ona jedna, królowa barw – szarość
                  nad szarościami. Nawet druty okalające getto nie były czymś osobnym. Nie
                  przypominały już o zamknięciu, o granicy, lecz jak pajęczyna były ledwo widoczne
                  z daleka. Jednak ich roztopienie się w szarości nie dawało iluzji wolności. Wręcz
                  przeciwnie – czuło się, że jest się oddzielonym czymś więcej niż tylko drutami.
                  Że jest się zawieszonym w przestrzeni nie tyle świata, gdyż świat zdawał się   233
   230   231   232   233   234   235   236   237   238   239   240