Page 243 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 243

się do serca, bębniąc w nie szybko i rytmicznie, niczym dobosz obwieszczający
             nadejście święta. Rynsztoki szumiały po bokach, bulgocząc wesoło. Niczym
             rzeki występujące z koryta wzbierały i przelewały się, przecinając jej drogę na
             chodniku. Przyćmione, zamglone światła w oknach domów i sklepów żółtawo
             odbijały się w mokrym asfalcie jasnymi refleksami – świetlistymi plamami, które
             deszcz wyhaftował na burzowym dywanie.
                Buty Racheli były pełne wody i przy każdym kroku piszczały jak rozbrykane
             kociaki. Sukienka lepiła jej się do nagich ud, więc biegnąc, wciąż odklejała ją od
             skóry. Ale ta po chwili znów do niej lgnęła, jakby była posmarowana od spodu
             klejem. Nie było to przyjemne, ale też nie przeszkadzało dziewczynie. Już z da-
             leka widziała zegar.
                Nagle zobaczyła Dawida. Stał pod daszkiem „ich” delikatesów i wyciągał
             do niej ramiona. Jeszcze jeden krok, jeden skok i – już wpadła w jego objęcia.
                – Trzymaj mnie mocno! – krzyknęła, po czym poczuła, jak ciepło rozlewa się
             po wszystkich jej członkach. – Trzymaj mnie mocno! – objął ją ręką i przycisnął
             do siebie. – Nie trzymaj mnie tak mocno! – śmiała się, dysząc. – Nie tak mocno,
             nie mogę złapać tchu!
                – A po co oddychać? – znów przycisnął ją do siebie. Jego szczupła, mło-
             dzieńcza twarz z nieregularną, kiełkującą bródką szorstko, ale przyjemnie, kłuła
             ją w policzek. – Jeśli chciałbym, dałbym ci teraz takiego całusa, że wcale nie
             mogłabyś oddychać.
                Wyrwała się z jego objęć:
                – Już zaczynasz, Dawidzie?
                – Co takiego powiedziałem?
                Ich spojrzenia spotkały się. Rachela patrzyła w jego promienne oczy. Na ich
             najciemniejszym, najgłębszym dnie tlił się dziwny ogień – obcy, kuszący. Zrobił
             się niespokojny. Oderwała spojrzenie od niego i złapała się za serce:
                – Bije tak mocno… – Nie odrywał od niej oczu. Czuła, jak pożera ją wzrokiem,
             całą – gdy idzie i staje, z taką chciwością, że aż kolana się pod nią ugięły.
                – Co mi się tak przyglądasz? – Ruchem głowy strząsnęła krople wody z wło-
             sów. – Nie znasz mnie?
                – A wyobraź sobie, że cię nie znam. Dwadzieścia cztery godziny to cała wiecz-
             ność. Już zapomniałem, jak wyglądasz. – Palcem odgarnął z jej czoła kosmyk
             włosów. – Nie mogłem się doczekać, kiedy cię zobaczę – wyszeptał. – Stoję tu
             już od pół godziny.
                Ona też chciała mu powiedzieć, jak bardzo w ciągu tego dnia chciała go ujrzeć,
             jak odliczała mijający czas. Dzisiejsze wydarzenia tkwiły w jej pamięci i gotowa
             była zdradzić się jakimś słowem, aluzją. Przemogła się i zaśmiała:
                – Dobrze zrobiłeś, Dawidzie, bardzo mądrze, że przyszedłeś pół godziny
             wcześniej. Dzięki temu jesteś suchy, a ja taka mokra.
                – Widzisz! – zawołał. – To kara, że nie tęskniłaś do mnie. Teraz już wiesz, że
             odrobina tęsknoty też się czasami opłaca.                             241
   238   239   240   241   242   243   244   245   246   247   248