Page 242 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 242

spojrzenia ojca – zmartwionego, smutnego spojrzenia, które znała tak dobrze
           z innych trudnych chwil. No i najważniejsze – miała czas, aby znów wypuścić
           się na miasto.
             Umyła się, założyła inną sukienkę, przyczesała niesforną czuprynę, która tak
           lubiła rozsypać się wokół jej twarzy, po czym zbiegła schodami na ulicę.


                                            *



             Godziny szybko mijały. Rachela spieszyła z lekcji na lekcję, od jednej tępej
           pary dziecięcych oczu do następnej, aż zapadł wieczór, a wraz z nim przyszło wy-
           tchnienie. Również niebo przez cały dzień przygniatane ciężarem chmur w końcu
           wyzwoliło się spod nich, uwalniając deszcz kryjący się w nich już od minionej
           nocy.
             Przez miasto przeszła burza. Błyskawice rozrywały niebo krzywymi, płomienny-
           mi cięciami. Pioruny dudniły raz jak ciężkie kamienie, innym razem niczym małe,
           niezliczone kamyczki spadające z łopaty. Kiedy Rachela jechała tramwajem,
           wracając z ostatniej lekcji, wydawało jej się, że przy każdym grzmocie domy pod-
           skakują, a rozbłyskające szyby zaraz pękną, chcąc się uwolnić z okiennych ram.
             Jechała, aby pod zegarem spotkać się z Dawidem.
             W tramwaju powietrze było nagrzane i parne. Rachela chciała otworzyć okno,
           ale ledwo uchyliła szparkę, jakaś pasażerka zaczęła krzyczeć na cały głos, że
           robi przeciąg, przez co może wpaść piorun i cały tramwaj, uchowaj Boże, pójdzie
           z ogniem. Przerażona pasażerka parę razy przeżegnała się dla własnej ochrony
           i żeby uratować wszystkich pasażerów. A sąsiadka Racheli, kobieta z koszem
           cebuli na kolanach, złapała się za perukę i powiedziała w jidysz:
             – Kto siedzi plecami do przeciągu, córko, to jakby siedział twarzą do otwartej
           mogiły, niech pamięć o nim będzie wymazana.
             W końcu dojechała na miejsce. Ledwo postawiła nogę na stopniu tramwaju,
           gdy poczuła, że wkracza w sam środek burzy. W okamgnieniu wpadła w objęcia
           deszczu i nim się spostrzegła, była przemoczona do suchej nitki. Nie przeszka-
           dzało jej to. Przeciwnie, to był ciepły deszcz i wydawało jej się nawet, że jest
           słodki. Zmył z niej zmęczenie. Z każdą błyskawicą w sercu rozpalała się radość.
           Z każdym grzmotem ciężki kamień troski i smutku staczał się z serca.
             Biegła przez pustą ulicę. Czuła się tak, jakby nikogo więcej nie było na świecie,
           tylko ona i Dawid, który gdzieś tam biegł jej naprzeciw, przemoczony i skąpany
           w deszczu.
             Deszcz mocno zacinał. Wąskie strugi spadały na twardy trotuar i rozbryzgi-
           wały się perlistymi kropelkami. Racheli wydawało się, że biegnąc, przedziera się
           przez gąszcz nici, rozrywając je jedna po drugiej, a one otwierają się, po czym
    240    znów za nią zamykają, przeszywając na wskroś jej sukienkę, ciało, przedzierając
   237   238   239   240   241   242   243   244   245   246   247