Page 133 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 133

runkach lub gromadzącego się na rogach, by przeczekać potok załadowanych
             aut i ciężkich wozów sunących środkiem drogi. Słońce najpierw objęło brzegi
             zaśnieżonych dachów i z dołu można było zobaczyć tylko wąski skrawek złotego
             blasku. Pan Adam obserwował mijających go ludzi, robotników z zaspanymi
             twarzami, z pakunkami jedzenia pod pachą i butelkami kawy wystającymi
             z kieszeni, niedobudzonych uczniów z teczkami, które plątały się im i obijały
             o nogi, pracowników biurowych o bladych, pożółkłych twarzach, które bardziej
             przywoływały na myśl jesień, niż zapowiadały wiosnę. Idąc w połyskujących,
             wyglansowanych butach, nieśli pod pachą płaskie, skórzane torby. Szarość ludzi,
             wozów i aut zlana z szarością murów, kamieni i szklisto zmrożonych powierzchni
             trotuarów zaczęła przygniatać ożywiony nastrój pana Adama. Podniósł się na
             siedzeniu, wygładził pod sobą płaszcz, poprawił białą chusteczkę w kieszeni
             marynarki i obrzucił spojrzeniem zaspanego, rozczochranego syna. Wyciągnął
             grzebień z wewnętrznej kieszeni:
                – Proszę, uczesz się. – Chłopak wziął grzebień i niedbale przeciągnął nim
             po lokach. – O której przyszedłeś wczoraj do domu? – Pan Adam z zazdrością
             przyglądał się okazałej czuprynie syna. Chłopak się wykręcał. – Pierwsza godzi-
             na była, co? Dokładnie pierwsza. – Młodzieniec odwrócił się od ojca i przybliżył
             twarz do okienka. – Chcę od ciebie jednej rzeczy, Mietek… – Pan Adam żałował
             dobrego nastroju, który tak szybko go opuścił.
                – Tak, powinienem zrobić maturę – Mietek nie obracał twarzy od okna.
                – Właśnie tak. Chcę, abyś przez te ostatnie tygodnie przed egzaminami już
             się nie włóczył.
                – Potrafię pogodzić obie te rzeczy. – Tu Mietek skierował się w stronę ojca
             i wyciągnął do niego rękę: – Nie mam grosza przy duszy, papo.
                Pan Rozenberg wyciągnął portfel i położył na dłoni Mietka banknot dziesię-
             ciozłotowy.
                – Tylko pamiętaj…
                – Chcesz ode mnie jednej rzeczy! – Syn i ojciec roześmiali się. Dziesięć
             złotych zniknęło w kieszeni Mietka, a jego ręka znów wyciągnęła się do ojca: –
             Jeszcze piątaka…
                Pan Rozenberg znów sięgnął po portfel.
                – Jeszcze piątaka, jeszcze dyszkę – dobrodusznie pokręcił głową. – Jesteś
             jak worek bez dna.
                Mietek uśmiechnął się do niego, odsłaniając wszystkie zęby:
                – Lubię jak dajesz mi pieniądze. To pozwala mi poczuć, że mnie kochasz.
                – Takiego dowodu miłości potrzebujesz? A innego nie znasz?
                – Tak… ale ty też go potrzebujesz. Lubisz dawać mi pieniądze. Przychodzi ci
             to łatwiej, niż dawanie… czegoś innego.
                – Głupstwa mówisz.
                – Pieniądze są dla ciebie tym, czym powinny być. Środkiem reprezentacyjnym,
             symbolem. – Uśmiech Mietka nabrał gorzkiego wyrazu. – W ekonomii jest to   131
   128   129   130   131   132   133   134   135   136   137   138