Page 132 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 132

szczekana skakała na swojego pana, nie wiedząc, jak wyrazić szaloną radość. Pan
           Adam objął jej ciepłą mordę, zanurzył palce w jasnobrązową, błyszczącą sierść
           i przeciągał je po długich, zwisających uszach o delikatnej gładkości jedwabiu.
             – Zobacz, Suniu – szeptał psu na ucho – widzisz, jak ładnie się robi? Niedługo
           będziemy polować na jelonki w puszczy…
             Suka dyszała radośnie otwartą mordą z wystawionym długim językiem, a jej
           brązowe, mądre ślepia ufnie i miłośnie wpatrywały się w oczy pana Adama,
           sięgając wprost do jego serca. W końcu przyjaźnie odepchnął ją od siebie. – Idź
           pod płot, idź…
             Suka jeszcze parę razy skoczyła na niego, a potem z radośnie roztańczonym
           ogonem pobiegła przez zaśnieżony ogród do płotu. Wraz z nadejściem psa sznur
           wróbli, które siedziały na sztachetach jak ciemne gałki na białych laskach, ze-
           rwał się z płotu i krążąc nad dachem białego pałacyku, czekał, aż pies wykona
           polecenie swego pana i wspólnie z nim skieruje się do ich ulubionego miejsca
           odpoczynku.
             Rozległ się warkot auta i dokładnie naprzeciwko pokazał się na ścieżce szofer
           pana Adama, Marian. Zobaczywszy z daleka swego pryncypała, Marian zerwał
           z głowy czapkę z daszkiem, odkrywając jasną, krótko ostrzyżoną głowę. Nosił
           ciemnoszary mundur szoferski z dwoma rzędami błyszczących guzików.
             Uśmiech zniknął z twarzy pana Adama, a brwi się ściągnęły:
             – Czemu to tak długo trwało?
             – Motor nie chciał chodzić, proszę pana – Marian jąkał się zmieszany. Miał
           tępą twarz w delikatnym, mlecznobiałym kolorze o pełnych, czerwonych policz-
           kach. Jego małe, niebieskie oczka były głęboko ukryte pod jasnymi brwiami
           i trudno było odgadnąć ich wyraz.
             – U takiego jak ty nieszczęśnika nic nie chodzi dobrze! – pan Adam poszukał
           psa. – Suniu, chodź tu! – Jednym susem suka znów była przy swoim właścicielu.
           Poklepał ją po karku i zaprowadził do drzwi. – Wchodź, Suniu. Jeszcze za zimno
           dla ciebie.
             Pies wślizgnął się przez uchylone drzwi. W tej chwili na progu pojawił się wyroś-
           nięty chłopak w zapinanym na guziki mundurku gimnazjalnym, z rozczochraną,
           brązową czupryną. W rękach trzymał wypchaną po brzegi teczkę oraz niebieską
           czapkę ze srebrnym orzełkiem umieszczonym nad daszkiem. Przeżuwając ostatni
           kęs śniadania, niemal wpadł na pana Adama.
             – Ja też jadę, pa! – Zawołał i pobiegł za Marianem w kierunku garażu. Pan
           Rozenberg dogonił ich. Marian, zgięty wpół, z czapką w ręce, otworzył drzwi auta
           i poczekał, aż jego pan przeciśnie przez nie swe dorodne, trochę przyciężkie
           ciało. Potem zamknął dobrze drzwiczki, na ogoloną głowę wcisnął szarą czapkę
           z błyszczącym daszkiem i usiadł za kierownicą.
             Ulica pogrążona była w szarości. Słońce stało jeszcze zbyt nisko na niebie.
           Jeszcze nie udało mu się zajaśnieć między domami i opromienić swym ciepłym
    130    blaskiem trotuarów i tłumu spieszących się ludzi, płynącego we wszystkich kie-
   127   128   129   130   131   132   133   134   135   136   137