Page 111 - Centrum Dialogu im. Marka Edelmana w Łodzi - Chava Rosenfarb. Drzewo życia - tom pierwszy.
P. 111

– Niech pan już idzie, panie Cukerman, pan ze mnie kpi! – gdy to mówił, nie
             było w nim gniewu. Ku swojemu zdumieniu poczuł nieoczekiwane pragnienie,
             aby uznać tego miłego człowieka za kogoś innego, kto nie ma nic wspólnego
             z Cukermanem, wrogiem klasowym i nadzianym bogaczem. – A co tu jest do
             oglądania? – jeszcze się bronił.
                – To zależy, jak się patrzy… Więc to są pańscy dziadkowie? – Samuel ponownie
             przysunął album do siebie. – Gdzie mieszkali, powie mi pan?
                – W Końskowoli. Dziadek był farbiarzem, a babcia sadowniczką. Widzi pan…
             – Szolem podniósł twarz w kierunku Samuela i spojrzał na niego niepewnie.
             Jeśli nie uznać go za kogoś innego, to przynajmniej zapomnieć na chwilę, że
             obcy przybywa z tamtej strony barykady, choćby tylko po to, aby móc mu opo-
             wiedzieć ciekawą historię babci i dziadka. – Więc może pan usiądzie, panie
             Cukerman? – Szolem szybko zdjął z krzesła egzemplarz „Folks-Cajtung” i pusty
             kubek po wodzie z solą. Samuel nie kazał sobie dwa razy powtarzać. Już siedział
             na krzesełku tuż obok chłopca, a otwarty album leżał pomiędzy nimi. – Widzi
             pan… – chłopiec, wciąż jeszcze trochę zmieszany i zawstydzony, spojrzał na
             zdjęcie. – Mój dziadek był wdowcem z jednym synem, a babcia – wdową z jed-
             ną córką. Rozumie pan? Moi rodzice byli przybranym rodzeństwem. – Szolem
             westchnął ciężko i otarł pot z czoła. Ponownie poczuł w ciele gorączkę. Ale nie
             czuł się gorzej. Wręcz przeciwnie, był podekscytowany i chętny do opowiada-
             nia. – Proszę nie pytać, panie Cukerman, ile historyjek mają do opowiedzenia
             moi rodzice! – wskazał palcem zdjęcie. – Widzi pan babcię? – mrugnął. Jego
             zawstydzenie już znikło. – Mój tata mówił o niej „ciotusia”, a ja nigdy nie mogłem
             zrozumieć, jak można używać tego zdrobnienia w odniesieniu do takiej kobiety.
             Była jak skała. A tata mówi, że głos miała taki sam jak posturę. Gdy otwierała
             usta, niemal grzmiało. Widzi pan te policzki, o tutaj? Tata mówi, że wyglądały
             jak dwa wielkie, czerwone jabłka z sadu. Wie pan, gdy tata zaczyna opowiadać
             o sadzie, to trzeba go wtedy słyszeć! Ślinka sama napływa do ust, a on może
             tak opowiadać całą dobę. Nawet nie będzie pan wiedział, kiedy minie taki szmat
             czasu.
                – A pańska mama, ma pan jej zdjęcie?
                – Zdjęcie? – Szolem przewrócił stronę i pokazał fotografię czarnej, ślicznej
             dziewczynki z parą cienkich warkoczyków, w długiej sukni i bucikach powyżej
             kostek. Obok niej stał wielki, kudłaty pies. – To ona, jak była mała. Widzi pan
             psa? To Bałwan, pies mojej mamy. A widzi pan te drzewa? Od razu można poznać,
             że to żywe drzewa, a nie jakieś dekoracje z papieru jak u nas, gdy człowiek idzie
             zrobić sobie zdjęcie. To sad, moja mama biegała tam na bosaka. Pewnie pan
             powie: ale przecież ma buty na tym zdjęciu! Założyła je tylko po to, aby wyglądać
             jak człowiek.
                – A to pewnie jest pański ojciec? – Samuel wskazał na sąsiednią fotografię.
                Wzrok chłopca podążył za palcem Samuela.
                                                                                  109
   106   107   108   109   110   111   112   113   114   115   116